wypełniona elektronicznym bluesem, to najbardziej udana z ekscentrycznych wypraw świetnego filmowca, który pogniewał się na kino. Nie reżyseruje od czasów „Inland Empire" (2005). Poświęcił się medytacji transcendentalnej (zdemaskowanej w głośnym dokumencie „David chce odlecieć"), pisaniu i ilustrowaniu książek oraz projektowaniu wnętrz paryskich klubów. Na zmianę deklaruje przystąpienie do nowych projektów filmowych i całkowite rozstanie z tą dziedziną sztuki. Tymczasem na płycie słychać, jak silnie wciąż jest z nią związany.
Lynch ma doświadczenie w produkowaniu i komponowaniu muzyki, robił to przy większości ścieżek dźwiękowych do swoich filmów. Umieszczał na nich własne kompozycje, wybierał perły z dorobku innych artystów i współpracował z mistrzami takimi jak Antonio Badalamenti. Muzyka jest wyjątkowo ważnym bohaterem jego kina. Słodka – przewrotnie dopełniała brutalne wydarzenia na ekranie; agresywna – kontrastowała z lirycznymi scenami, a charakterystyczny, głęboki puls bluesowych motywów potęgował niepokój.
Dlatego „Crazy Clown Time" to nie kaprys znudzonego artysty, ale precyzyjnie zaplanowana i poprowadzona muzyczna fabuła. Lynch pozostał w swym mrocznym, tajemniczym świecie pełnym ponurych spraw, namiętności i lęków. Tyle że teraz zabiera nas do niego innym wehikułem.