Patti Smith jest osobą, dzięki której punk zyskał poetyckie szlify, poezja zaś udowodniła, że doskonale sprawdza się również wśród zadziornych gitarowych riffów. Nagrywała niewiele – muzyka musiała ustępować często miejsca kolejnym wierszom, książkom, a także intensywnej działalności społecznej – ale każdy kolejny krążek stawał się rynkowym wydarzeniem. Nawet jeśli sama sprzedaż nie przyprawiała o zawrót głowy.
W zasadzie bez wyjątku były to świetne płyty – może i coraz mniej hałaśliwe, za to coraz mądrzej ten hałas rozkładające. Kłopot w tym, że polityczne i społeczne zaangażowanie wokalistki coraz bardziej przekładało się na pisane przez nią teksty. Z mrocznych, wizjonerskich wersów, pełnych mistycyzującej symboliki pełnej ducha Blake'a czy Rimbauda, coraz częściej zamieniały się one w może i szlachetne, ale w gruncie rzeczy nieco naiwne manifesty, niebezpiecznie przypominające dyskusje nowojorskich intelektualistów, genialnie parodiowane zawsze przez Woody'ego Allena.
Nowa płyta też nie poraża poetycką formą. Jeszcze przed jej nagraniem Patti Smith deklarowała, że tematyka tekstów krążyć będzie wokół snów i jeśli rzeczywiście tak jest, to właściwie należałoby wokalistce współczuć. Cóż bowiem jej się śni? Otóż np. ofiary tsunami, o których śpiewa w utworze „Fuji-San". Są również inni ukarani przez los – tym razem przez rockandrollowy tryb życia, czyli Amy Winehouse i Maria Schneider, nad którymi wokalistka roni łzy w „This Is That Girl" i „Nine".
Rzewne to wszystko i przepłakane. Gdyby nie fakt, że nawet tak banalne teksty potrafi Smith zaśpiewać z nerwem i napięciem, byłoby to momentami nie do zniesienia. Na szczęście, dla równowagi, mamy tu jeszcze oniryczne wycieczki do Rosji – Bułhakow, Gogol, Tarkowski... W tych momentach Smith wyraźnie nabiera poetyckiego wigoru, przypominając sobie i światu, jak oryginalną jednak potrafi być osobowością.