Wkurza mnie coraz większa obsesja ludzi Zachodu związana z byciem wiecznie młodym, sławnym i bogatym. To wyraz skrajnego egoizmu. Wiem, o czym mówię, bo kiedy odniosłam sukces, czułam się jak Władca Pierścieni. Na szczęście szybko zmądrzałam i zaczęłam używać sławy tylko po to, żeby lepiej wyrazić to, co mam do powiedzenia – by uświadamiać ludzi, uczyć ich, przypominać o ważnych sprawach. Tylko wtedy sława nie jest pułapką. Generalnie staram się nie koncentrować na sobie, tylko dbać o dobre relacje z ludźmi, naturą, Bogiem. Harmonia jest najważniejsza.
Jest pani Kanadyjką, a Kanada jest w Polsce synonimem kraju miodem i mlekiem płynącego: nie mamy stamtąd żadnych złych wieści. Jak pani ocenia swoją ojczyznę?
Myślę, że Kanada jest bardzo otwartym krajem. Zwłaszcza na tle Ameryki, która jest w siebie zapatrzona. To dobrze widać w telewizji. Z kanadyjskiej można się dowiedzieć, co się dzieje na świecie, z amerykańskiej – tylko od czasu do czasu. Na uniwersytetach spotyka się bardzo wymieszane narodowościowo towarzystwo. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie, bo mogłam poznać ludzi pochodzących z piętnastu krajów i lepiej ich zrozumieć. To uczy tolerancji. Pomaga poznać świat.
W muzyce jest coraz więcej amatorów, którzy nie wiedzą, jak sobie radzić w branży. Co by pani im radziła?
Trzeba wiedzieć, kim się jest, by nie naruszać integralności swojej osobowości, nie godzić się na niepotrzebne kompromisy. Trzeba uważać na współpracowników – zdawać sobie sprawę, jakie wiążą z nami nadzieje i jakie są ich cele. Generalnie można dziś podzielić muzyków na tych, którzy chcą się pokazać i zrobią wszystko, żeby występować, oraz tych, którzy dadzą się pociąć na kawałki, żeby powiedzieć prawdę o sobie. Wyrazić się. Dobrze jest łączyć te dwie zdolności. To daje poczucie równowagi i spełnienia. Jednak w Ameryce coraz ważniejsi są wykonawcy, a nie autorzy. Taki kierunek wyznacza m.in. „American Idol".