Pochówki i ekologia? I to przed dwustu laty? Do dziś szokują prezentowane w muzeum trumny wielokrotnego użytku, w których chowano nawet niemowlęta. A wymyślił je cesarz Józef II, wielki racjonalista i reformator, który nie mógł pogodzić się z marnotrawstwem zakopywanego w ziemi drewna. A także z odziewaniem zmarłych we wspaniałe szaty, choć brakowało ich dla żyjących. Właśnie dlatego, z rozkazu cesarza, zmarłych zaczęto chować w zszytych workach bez trumien. Każda parafia musiała mieć do dyspozycji wystarczającą ilość trumien wielokrotnego użytku. Było to swego rodzaju socjalno-ekologiczne udogodnienie wprowadzone przez panującego cesarza. Tak właśnie wyglądały pogrzeby w wielu parafiach. Trumna spoczywała na wspornikach nad wykopanym grobem, a grabarz w odpowiednim momencie otwierał klapę i zmarły wpadał do dołu. Oczywiście nie był to zbyt piękny widok. Decyzja cesarza wywołała falę ostrych protestów. Już pół roku później - w styczniu 1785 roku - Józef II musiał wycofać kontrowersyjne rozporządzenie.
Inne urządzenie, które do dziś wzbudza emocje, a które stosowano przez 100 lat w wiedeńskich kostnicach, to dzwonki alarmowe. Po raz pierwszy zastosowano je w 1828 roku. Duże palce każdej kończyny nieboszczyka przewiązywano sznurkiem uruchamiającym - w razie cudownego przebudzenia zmarłego - przypominający zegar ścienny głośny mechanizm z dzwonkiem. Później - równolegle ze zwykłym - używano dzwonka elektrycznego. Pewna wiedeńska rodzina postanowiła w 1945 roku zabezpieczyć się jeszcze lepiej. Na jej zlecenie wykonano prototyp niezwykłego urządzenia. Do rodzinnego grobowca spuszczono rurę, a bliscy zmarłego dyżurowali przy niej i nasłuchiwali, czy nieboszczyk aby nie ożył...
Ale w Wiedniu wszystko, co łączyło się ze śmiercią, było zawsze głęboko przemyślane. Nie zapomniano nawet o dzieciach. Popularne w XIX wieku wycinanki, z których układano różnego rodzaju gry i zabawy, przedstawiały także kondukty żałobne. Dzieci mogły się nimi bawić, gdy dorośli udawali się na ceremonię. Po nakręceniu sprężynki zaczyna płynąć żałobna muzyka, koniki podnoszą nóżki, za trumną idą elegancko ubrane ludziki, a maleńkie figurki w oknach machają rękami...
Jeszcze 100 lat temu czy nawet na początku XX stulecia na terenie Austrii (zwłaszcza na wsi) musiał panować zupełnie inny stosunek do śmierci, skoro prezentowana w muzeum figurka zwana trumienką stołową (z realistycznym szkielecikiem) służyła medytacji. Przed Zaduszkami i Wielkąnocą stawiano ją pod progiem albo nawet na stole i rozmyślano o śmierci. Miało to pomóc zarówno tym, którzy odeszli, jak i żywym.
Nieudana prywatyzacja
Jeszcze w XIX wieku organizacją pochówków zajmowały się w Wiedniu wyłącznie kościoły oraz religijne gminy. Jednak już w 1867 roku pierwsza prywatna firma Otto Pries otrzymała koncesję na usługi pogrzebowe. Szybko zaczęło przybywać takich przedsiębiorstw i około 1900 roku działało już ich w mieście około 80. Ważną osobą stał się agent - pełnomocnik zamożnych krewnych, w imieniu których załatwiał wszelkie sprawy związane z organizacją pogrzebu. Nikt jednak nie poczuwał się do odpowiedzialności za pochówek zmarłych wywodzących się z rodzin biednych. Właśnie dlatego - a także w celu uniknięcia skutków niezdrowej konkurencji wśród tych przedsiębiorstw - miasto Wiedeń oraz jego prezydent dr Karl Lueger wykupili w 1907 roku dwie największe firmy pogrzebowe. To zapoczątkowało utworzenie dzisiejszego miejskiego zakładu.
Ostatni prywatny przedsiębiorca zamknął swoją firmę w 1951 roku. Odtąd w stolicy Austrii działa tylko jeden miejski zakład pogrzebowy. Ma własną wytwórnię trumien, rocznie organizuje około 22 tysięcy pogrzebów i kremacji. Tylko na otwartym 1 listopada 1874 roku cmentarzu Centralnym, największej nekropolii Wiednia, pochowanych jest (w 330 tysiącach grobów i grobowców) około 3 milionów zmarłych, czyli prawie dwa razy więcej niż liczy dziś Wiedeń mieszkańców.