Bajki dla niegrzecznych dzieci

Uwaga! Ponieważ poniższy tekst opisuje przemiany obyczajowe we współczesnym kinie, przeznaczony jest wyłącznie dla czytelników pełnoletnich.

Publikacja: 09.03.2013 00:01

„Antychryst”: okultyzm dla gospodyń domowych

„Antychryst”: okultyzm dla gospodyń domowych

Foto: materiały prasowe

Artykuł pochodzi z tygodnika Plus Minus

Najgłośniejsza scena najgłośniejszego polskiego filmu ostatnich miesięcy, „Drogówki" Wojciecha Smarzowskiego? – Wszyscy pytają mnie tylko o odgryzionego penisa – szczerze wyznał w wywiadzie Arkadiusz Jakubik, jeden z głównych bohaterów tej historii. Czy to kogoś dziwi? Scena jest nad wyraz efektowna. Samochód z policjantami jedzie, na tylnym siedzeniu odbywa się seks oralny i nagle, po gwałtownym hamowaniu, rozlega się wrzask. Twarz i białe wdzianko prostytutki zalewa się krwią.

Wiemy już, że bohater, człowiek wręcz opętany seksem, w przyszłości będzie miał kłopoty z wypełnianiem małżeńskich obowiązków. Bo, jak wyjaśnia w szpitalu zalana krwią prostytutka, „zęby same się zacisnęły". Po czymś takim nie powinno zaskakiwać, że w recenzjach pisano o tym, jak Jakubik kradnie show głównemu bohaterowi granemu przez Bartłomieja Topę. To wciąż jeszcze działa, choć w kinie doprawdy wszystko już było

Pedofilia i hektolitry krwi

Choćby odgryzanie penisa – to oglądaliśmy już w „Świecie według Garpa", ekranizacji książki Johna Irvinga. Tyle że to było w czasach niewinności kina, w roku 1982. Nikt jeszcze nie epatował publiczności hektolitrami wylewanej krwi, kodeks Hayesa, zabraniający nawet zbyt namiętnych pocałunków, przestano stosować w Hollywood raptem 14 lat wcześniej, w pamiętnym roku 1968. Reżyserowi, skądinąd wybitnemu, George'owi Royowi Hillowi wystarczyło zasugerować, co się stało, widzowie nie mieli najmniejszego problemu, żeby się domyślić. Scena miała swoje dramaturgiczne uzasadnienie i poważne konsekwencje.

Czy podobnym przypadkiem jest to, co oglądamy w „Drogówce"? To kwestia co najmniej dyskusyjna. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Smarzowski lubi epatować okrucieństwem i obscenami tak jak jego mistrz Sam Peckinpah. „Róża" była prawdziwym festiwalem gwałtu, w „Weselu" obcinano palec, w „Drogówce" są wizyty w burdelu i odgryzanie penisa. Ale to, co polski reżyser pokazuje w swoich filmach, to i tak na tle współczesnego kina bajki dla grzecznych dzieci.

A propos dzieci – to pytanie brzmi, czy powinny to oglądać. Na „Drogówkę" mogą iść już 16-latki. Ale wyrośniętych 14-latków też nikt z kina nie wygoni. Właściciele sal muszą zarobić, czasy są trudne, a w takiej sytuacji łatwiej o obchodzenie ograniczeń wiekowych. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, 16-latki to też dzieci, choć wyglądają często jak dorośli. Ale przecież nasze dzieci nie takie rzeczy już widziały. I to nie tylko na dużym ekranie.

Czy w kinie istnieją jeszcze jakieś tematy tabu? Na tak postawione pytanie da się jednoznacznie odpowiedzieć tylko w sytuacji, kiedy przekonamy się, że jakaś kolejna granica została przekroczona. Dziś z pewną ostrożnością powiedzieć można, że chyba nie. Kanibalizm? Pedofilia? Gwałty? Wszystko to już było. Seks w dowolnych konfiguracjach z bliska i daleka, włącznie z kazirodztwem i nekrofilią – oglądaliśmy dziesiątki razy. Detalicznie pokazywane morderstwa z cięciem, siekaniem i hektolitrami krwi – już pewnie setki.

Człowiek o ograniczonej wyobraźni ma kłopot, żeby wymyślić coś, czego w kinie jeszcze nie było, ale na filmowców można liczyć, ich wyobraźnia zdaje się w tej kwestii nie mieć granic. I, co wydaje się mieć tu kluczowe znaczenie, w ostatnich latach twórcy mają coraz mniej zahamowań i coraz szybciej ich się pozbywają. Kino w XXI wieku znalazło się w sytuacji bohaterki wiersza Rafała Wojaczka, która pozbyła się całego ubrania i wciąż chce się „rozebrać jeszcze bardziej".

Dziś z uśmiechem pobłażania patrzymy na emocje, jakie na początku lat 90. XX wieku wywoływał film „Nagi instynkt", gdzie Sharon Stone uprawiała seks i pokazywała się w całej okazałości, przy okazji mordując mężczyzn. Dziwią nas wręcz kontrowersje towarzyszące scenie obcinania ucha we „Wściekłych psach" Quentina Tarantino. Żeby dziś obraz wzbudził poważniejsze zastrzeżenia, musi obrażać islam (jak osławiona „Niewinność muzułmanów").

Kastracja i seks z niepełnosprawnym

Jeszcze 15 lat temu pokazywanie zbliżeń narządów płciowych i prawdziwego stosunku (aktorzy stosujący metodę Dogmy rzeczywiście uprawiali seks) w „Idiotach" Larsa von Triera spowodowało liczne protesty. Gdy w 2009 roku ten sam reżyser zrealizował „Antychrysta", w zasadzie nie było specjalnych reakcji, poza kilkoma komentarzami wyrażającymi niesmak i gwizdami widowni na festiwalu w Cannes. A przecież poziomu obsceniczności i drastyczności tych dwóch filmów nie da się nawet porównać. „Antychrysta" nie przypadkiem nazwano pornograficznym horrorem. Znajdziemy tam sceny sadomasochistyczne, jakich nie wymyśliliby markiz de Sade do spółki z Sacher-Masochem.

Kulminacją tej historii o parze, granej przez Willema Dafoe i Charlotte Gainsbourg, która traci dziecko, jest scena podwójnej kastracji. Najpierw bohaterka pozbawia męskości swojego partnera, a potem wycina sobie nożyczkami łechtaczkę. Wcześniej mamy seks, okrucieństwo i bluźnierstwo (to ostatnie od czasu protestów z 1993 roku przeciw filmowi „Ksiądz" o kapłanie-homoseksualiście nawet w Polsce na nikim nie robi już wrażenia). Bo wszystko odbywa się pod mętnym hasłem, że „natura jest kościołem Szatana", a Antychryst nadchodzi.

Co się stało przez tę dekadę między premierą „Idiotów" i „Antychrysta"? Zarówno kino artystyczne, jak i komercyjne faszerowało widzów bez umiaru seksem oraz przemocą. Po drodze były „Intymność" Patrice'a Chereau czy „9 piosenek" Michaela Winterbottoma. Filmy, których długie sekwencje jedynie po nazwiskach reżyserów, uznanych twórców europejskiego kina, można odróżnić od produkcji soft-porno. Mieliśmy gwałt analny w, jak najbardziej komercyjnej, „Dziewczynie z tatuażem" według powieści Stiega Larssona i analogiczną kilkunastominutową sekwencję z Moniką Belucci w niszowym „Nieodwracalnym" Gaspara Noe. Mieliśmy kanibalizm w „Hannibalu", kontynuacji oskarowego „Milczenia owiec" (scena jedzenia mózgu żywej ofiary Lectera).

Do myślenia dają sukcesy horrorów z serii „Hostel" (dwa sequele) i „Piła" (aż sześć), gdzie łącznie padło kilkaset ofiar, a scenarzyści mają taki problem, by znaleźć sposób mordowania, jakiego dotąd nie pokazano, tak np. „Piłę 7" zrealizowano w 3D. Było też kazirodztwo (np. w polskim „Bez wstydu" Filipa Marczewskiego), pornografia („Boogie Nights" o gwiazdach porno), seks z niepełnosprawnym (niedawne „Sesje"), nekrofilia („Nekrofil") czy pedofilia (i to wielokrotnie: problemy wewnętrzne pewnego pedofila w „Złym dotyku", związek dziewczynki z partnerem jej matki w „Fish Tank" albo sympatyczny pedofil w „Happines"). Wymieniać można by jeszcze długo, ale miałoby to tylko taki sens, że przekonalibyśmy się, że wszystko (prawie) już w kinie było.

Ale równie ważne jak fakty są przyczyny. Dlaczego dzieje się to właśnie teraz? I dlaczego drastyczności, obsceniczności i przemocy jest w kinie coraz więcej? Wydaje się, że odpowiada za to zjawisko nazywane rewolucją cyfrową. Warto sobie uświadomić, że Google powstał w 1997 roku, że u progu trzeciego tysiąclecia dostęp do sieci miało kilka procent populacji, podobnie jak do komputera. Że nie było wtedy cyfrowej telewizji, że rynek gier komputerowych dopiero raczkował i nikomu nie przychodziło do głowy, że płatne kanały w rodzaju HBO będą w stanie produkować seriale za dziesiątki milionów dolarów.

Latarnik i kazirodztwo

A wszystko to ma w kontekście obyczajowych przemian kina duże znaczenie. Po pierwsze dlatego, że filmowcy zostali zmuszeni do konkurowania z rywalami, o których istnieniu jeszcze kilkanaście lat temu nie mieli pojęcia. Dziś muszą walczyć o odbiorcę z potężnym Internetem, równie potężną telewizją oferującą setki kanałów i nie mniej potężną branżą elektronicznej rozrywki (gier komputerowych na płytach i online). A jeśli ktoś ma wątpliwości, co najbardziej interesuje odbiorców cyfrowych mediów, niech sprawdzi statystyki. W Internecie wśród najczęściej wyszukiwanych słów nieodmiennie królują seks i porno.

Jeśli zaś chodzi o gry komputerowe, to oczywiście najpopularniejsze od zawsze są tzw. strzelanki, gdzie trup ściele się gęsto, a przemoc coraz bardziej przypomina tę prawdziwą, bo w końcu komputery są coraz lepsze. Sprawie poświęcono już setki artykułów i sporo książek, a jest ona na tyle poważna, że prezydent Obama zdecydował się wesprzeć finansowo organizacje badające związek między przemocą w grach komputerowych i w rzeczywistości.

Z kolei jeśli chodzi o media, to wszyscy wiemy nie od dziś, że przemoc i seks sprzedają się w nich najlepiej, a twórcy filmów kinowych muszą brać też pod uwagę, jak bardzo dzięki płatnym kanałom zmieniły się współczesne seriale. Są one dziś znacznie odważniejsze niż to, co możemy zobaczyć na dużym ekranie. W samej „Grze o tron" produkcji HBO mamy podwójny wątek kazirodztwa i ilość trupów (w tym naturalistycznie pokazywane sceny egzekucji), jakiej nie powstydziliby się twórcy najbardziej krwawych horrorów. A przecież było też „Californication" o prawdziwym seksoholiku, który nie unika żadnych używek, czy sympatyczny seryjny morderca w „Dexterze".

Po drugie cyfrowa rewolucja raz na zawsze zlikwidowała coś, co można nazwać popkulturowym mainstreamem. Nie ma już filmów, które oglądają wszyscy, i zespołów, których wszyscy słuchają. Kanałów jest wiele. Badacze mówią, że żyjemy dziś w kulturze wielu nisz. To oczywiście poszerza krąg odbiorców, bo jak dowiódł w „Miękkim ostrzu" Paul Levinson, najciekawszy bodaj kontynuator myśli Marshalla McLuhana, nowe media (z nielicznymi wyjątkami) bynajmniej nie szkodzą starym.

Działa tu efekt kuli śniegowej. Najpierw przybywa mediów, potem odbiorców, a biznes kręci się coraz lepiej zarówno u starych, jak i u nowych właścicieli. Ma to jednak i taki efekt uboczny, że aby się przebić, trzeba używać coraz mocniejszych środków. Wszyscy więc tak robią. A już zwłaszcza robią tak ci, którzy konkurują na rynku cyfrowym, gdzie przemoc i seks mogą być wręcz namacalne.

Kino też musi w tym wyścigu uczestniczyć, co, jakże celnie, sparodiował Juliusz Machulski, nadając w „Superprodukcji" wymyślonemu filmowi tytuł „Latarnik, czyli seks & przemoc". Co zabawne, ów fikcyjny obraz ma tytułem nawiązywać do opowiadania Henryka Sienkiewicza, czyli ma ściągnąć do kin młodzieżową publiczność, która kilka lat temu tak tłumnie wypełniała sale na adaptacjach lektur szkolnych. A że w istocie jest to film o pewnej zakochanej bokserce, to już inna sprawa.

A skoro już wróciliśmy do tematu dzieci. Warto podkreślić, że znaczną część wymienionych wyżej perwersji, obsceniczności, scen seksu i przemocy nastolatki mogły obejrzeć zgodnie z polskimi przepisami. Dystrybutorzy kwalifikują film jako „od lat 18", tylko wtedy, kiedy boją się reakcji opinii publicznej. A i wtedy ograniczenia nie są rygorystycznie przestrzegane. Kilka lat temu próbował tę sytuację zmienić rzecznik praw dziecka, ale inicjatywa skończyła się niczym.

Pojawia się oczywiście pytanie, jaki sens ma walka o to, by dzieci i młodzież nie oglądały drastycznych scen w kinach, skoro mogą je oglądać na komputerze i w telewizji. Ano taki, że nikt nie jest w stanie i nie powinien kontrolować tego, co robimy w domu. Ceną za całkowitą wolność w Internecie jest to, że mnóstwo w nim nienawiści, przemocy i pornografii. Nad tym, by młodzież nie stykała się z tym w sieci, powinni czuwać rodzice. Podobnie jak powinni oni zapobiegać oglądaniu przez potomstwo niewłaściwych programów w telewizji.

Państwo może decydować jedynie o tym, co dzieje się w przestrzeni publicznej. To znaczy ograniczyć dostęp do nieodpowiednich dla młodych ludzi gier komputerowych i filmów, nakładając ograniczenia wiekowe dla widzów i nabywców płyt. I wiele krajów powołało specjalne rządowe zespoły zajmujące się określaniem, co jest odpowiednie w jakim wieku. Bo co do tego, że nie wszystko powinno być dostępne dla każdego, zgadzają się chyba wszyscy, poza wyznawcami skrajnej wersji libertarianizmu. Tym bardziej że fatalny wpływ, jaki ma na młodych ludzi przemoc i obscena płynące z ekranu w kinie czy przy komputerze, ma już całkiem bogatą literaturę, w tym także mnóstwo badań statystycznych.

Kino powinno być pod szczególnym nadzorem z kilku powodów. W grach komputerowych problemem jest, dość jednak umowna, przemoc. Tymczasem na dużym ekranie mamy wszelkie możliwe zbrodnie, perwersje i dewiacje. Do tego pokazane w sposób werystyczny, w zbliżeniu, ładniej i dokładniej niż w rzeczywistości. Poza tym kino ma przesłanie, w przeciwieństwie do gier, i czasem bywa ono nad wyraz wątpliwe.

Perwersje z transwestytą

Nie brakuje twórców usprawiedliwiających przemoc w imię wątpliwych przesłanek, uczłowieczających potwory i zboczeńców czy też sugerujących, że każdy seks jest w gruncie rzeczy naturalny. Dlatego, gdy kolejne granice są przekraczane w kinie, inne branże uważają, że temat zyskał placet, by traktować go normalnie, jak każdy inny.

Warto zwrócić uwagę, co robią wielkie studia filmowe, których głównym celem jest przecież zarabianie pieniędzy. Otóż one obsceniczności i perwersji starają się unikać jak to tylko możliwe. W USA ograniczenia wiekowe przestrzegane są bardzo rygorystycznie, najgorsze, co może film spotkać, to zakwalifikowanie go do najwyższej kategorii NC-17 (dla widzów powyżej 17. roku życia), to oznacza najczęściej klęskę rynkową. Bo przecież na całym świecie większość widzów w kinach to nastolatki.

Co, oczywiste, bardziej od dorosłych zainteresowane tym, co może uchodzić za zakazany owoc. Dlatego o perwersjach w amerykańskich hitach najczęściej tylko się mówi i sugeruje. Tak jak choćby w sequelu „Kac Vegas" o seksie bohatera z transwestytą. Wielkie wytwórnie doskonale rozumieją, że to może przyciągnąć współczesnego młodego widza, ale ryzyko jest zbyt duże. Dlatego największe perwersje i najbardziej dosłowna przemoc to wciąż domena kina niszowego czy artystycznego. I oby tak zostało.

Artykuł pochodzi z tygodnika Plus Minus

Najgłośniejsza scena najgłośniejszego polskiego filmu ostatnich miesięcy, „Drogówki" Wojciecha Smarzowskiego? – Wszyscy pytają mnie tylko o odgryzionego penisa – szczerze wyznał w wywiadzie Arkadiusz Jakubik, jeden z głównych bohaterów tej historii. Czy to kogoś dziwi? Scena jest nad wyraz efektowna. Samochód z policjantami jedzie, na tylnym siedzeniu odbywa się seks oralny i nagle, po gwałtownym hamowaniu, rozlega się wrzask. Twarz i białe wdzianko prostytutki zalewa się krwią.

Wiemy już, że bohater, człowiek wręcz opętany seksem, w przyszłości będzie miał kłopoty z wypełnianiem małżeńskich obowiązków. Bo, jak wyjaśnia w szpitalu zalana krwią prostytutka, „zęby same się zacisnęły". Po czymś takim nie powinno zaskakiwać, że w recenzjach pisano o tym, jak Jakubik kradnie show głównemu bohaterowi granemu przez Bartłomieja Topę. To wciąż jeszcze działa, choć w kinie doprawdy wszystko już było

Pedofilia i hektolitry krwi

Choćby odgryzanie penisa – to oglądaliśmy już w „Świecie według Garpa", ekranizacji książki Johna Irvinga. Tyle że to było w czasach niewinności kina, w roku 1982. Nikt jeszcze nie epatował publiczności hektolitrami wylewanej krwi, kodeks Hayesa, zabraniający nawet zbyt namiętnych pocałunków, przestano stosować w Hollywood raptem 14 lat wcześniej, w pamiętnym roku 1968. Reżyserowi, skądinąd wybitnemu, George'owi Royowi Hillowi wystarczyło zasugerować, co się stało, widzowie nie mieli najmniejszego problemu, żeby się domyślić. Scena miała swoje dramaturgiczne uzasadnienie i poważne konsekwencje.

Pozostało 89% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"