Polak woli rękę stracić, niż złamać post – mówi stare przysłowie. Fakt, niektórzy odmawiali sobie w tym czasie kąpieli, inni leżeli krzyżem w zbroi, pokutując za grzechy, jeszcze inni żywili się przez 40 dni mącznymi brejkami, żurem, chlebem albo ościstą rybą. Żadnych słodyczy, nawet cukru i miodu. Koniec z gorzałką i pykaniem fajki. Co najwyżej cienka piwna polewka bez omasty. Nic dziwnego, że na zakończenie wielkiej abstynencji urządzano huczny pogrzeb znienawidzonych śledzi i żuru, który – jak pisał Jędrzej Kitowicz – „przez sześć niedziel panował nad mięsem, morząc żołądki ludzkie".
Im uczciwiej poszczono, tym radośniej szykowano wielkanocne stoły.
Migdałowe alleluja
Wszystko zaczynało się nocą w Wielki Piątek. Tata, skręciwszy ręczną maszynką do mięsa pasztet, szedł spać, a my z mamą robiłyśmy ciasta i malowałyśmy pisanki. Za babę mama się nigdy nie brała. Wiadomo, trzeba ukręcić w makutrze żółtka na puch, a potem przy pieczeniu pilnować, żeby nie było zakalca, a ten robił się nie wiadomo kiedy.
Z mazurkiem było łatwiej. Może dlatego, że naszego nie musiałyśmy piec – wystarczyło andruty wysmarować kajmakiem. Pomyślicie, że szłyśmy na łatwiznę. Nic z tych rzeczy. Mama nie kupowała brunatnego kremu w puszkach. Masę krówkową gotowałyśmy, tradycyjnie, z mleka i cukru. Tak samo jak moja babcia Roma Rekłajtis i prababcia Ludwika, która przepis przywiozła z okolic Olity na Litwie. Trwało to kilka godzin, trzeba było ciągle mieszać, żeby zgęstniała i nabrała koloru karmelków, ale się nie przypaliła. Potem smarowałyśmy nią wafle, a na wierzchu nożykiem maczanym w gorącej wodzie rozciągałyśmy gorzką czekoladę – koniecznie od Wedla.