Już choćby dla tych dwojga warto przesiedzieć ponad cztery godziny w Warszawskiej Operze Kameralnej na dziele Haendla. Pięknym i wyjątkowym, gdyż w przeciwieństwie do innych mistrzów baroku bohaterowie „Ariodante" kochają, cierpią, nienawidzą szczerze i prawdziwie. Dlatego i my jesteśmy w stanie przejąć się ich losem.
To ważna premiera – kolejny dowód poszukiwań w Polsce sposobów na wystawianie oper barokowych. I nie jest to bynajmniej zadanie dla historyków. W Europie dzieła z tej epoki stanowią od kilku dekad ważną część oferty współczesnego teatru operowego, a przedstawienia bywają drapieżne, atrakcyjne, żywe.
U nas żaden teatr nie miał odwagi sięgnąć do baroku. Od kilku sezonów robią to na szczęście Warszawska Opera Kameralna albo Stowarzyszenie Dramma per Musica – powiązane zresztą ze sobą nie tylko personalnie. I choć ciągle pozostajemy na etapie skromnych (wiadomo – niskie budżety!) prób inscenizacyjnych, to jednak opera barokowa w Polsce odżywa. I ma swoją publiczność, na premierze „Ariodante" zajęty był każdy skrawek podłogi na widowni.
Reżyser Krzysztof Cicheński postawił na inscenizacyjny ascetyzm: biel prostych ścian i zieleń ogrodu, robocze stroje artystów z dodatkiem remanentu w teatralnych magazynach. Swoją pracę poprzedził naukowymi analizami, o czym świadczy tekst w programie, ale to, co dociera i wciąga widza, to siła prostych, odwiecznych uczuć, niepotrzebujących takich dywagacji.
Ariodante kocha z wzajemnością królewnę Ginevrę, ale zawistny Polinesso z pomocą nieświadomej, naiwnej Dalindy uknuł intrygę, by dowieść, że Ginevra ma innego kochanka. Zrozpaczony Ariodante popełnia – jak sądzą wszyscy – samobójstwo, król chce skazać córkę na śmierć. Prawda jednak zatriumfuje, winny zostanie ukarany, a miłość połączy zakochanych.