Bowie kilkakrotnie próbował uciec od sławy i zapowiadał koniec koncertowej aktywności. Swoje pierwsze „rockandrollowe samobójstwo" popełnił niemal cztery dekady temu, uśmiercając własne alter ego, postać idola nastolatków - Ziggy'ego Stardusta. Wydawało się, że atak serca podczas koncertu w 2004 roku odebrał mu ochotę na dalsze występy. Dwa lata temu wydawało się, że na dobre zasmakował w życiu z dala od sceny. Jego biograf Paul Trynka ogłosił wtedy w sierpniu 2011 roku: „David jest na emeryturze. Wątpię, by jeszcze kiedykolwiek występował i nagrywał". Na szczęście się mylił. - Bowie nagrywa i występuje z czym chce i kiedy chce. Wtedy, gdy ma coś do powiedzenia, a nie coś do sprzedania - czytamy w zapowiedzi krążka "The Next Day" na stronie artysty. Premierowy album nagrywał w nowojorskim studiu ze swoim wieloletnim współpracownikiem Tonym Viscontim.
Premierowy utwór "Where Are We Now" to hołd złożony Berlinowi, w którym artysta mieszkał w latach 70. W teledysku wokalista ogląda zdjęcia warsztatu samochodowego nad mieszkaniem, które kiedyś wynajmował i śledzi ważne dla siebie kiedyś miejsca pytając: gdzie teraz jesteśmy?
Bowie przeniósł się do Berlina Zachodniego w 1976 roku zafascynowany ówczesnym niemieckim rockiem (tzw. krautrock), a w szczególności muzyką grup Kraftwerk i Neu! Nagrał tam jedne ze swoich najlepszych płyt, nazwane trylogią berlińską: "Low" (1977), wspólnie z Robertem Frippem "Heroes" (1977) i "Lodger" (1979). Wszystkie produkował legendarny Brian Eno. Zresztą w Berlinie Bowie pomagał przy nagraniu albumów innym wykonawcom, m.in. Iggiemu Popowi.
Status Bowiego jako prekursora i nowatora, jednej z najbardziej wpływowych osób w świecie muzyki rockowej potwierdzał wtedy slogan, który promował "Low": "Jest nowa fala, jest stara fala i jest David Bowie".
jt