Ona wynurza się z kłębów dymu niczym starożytna bogini, on wyjeżdża spod ziemi, oparty o mikrofon jak staromodny śpiewak. Przez następne dwie godziny jej show będzie buzował od seksu, ociekał romantycznym lukrem i pulsował w rytm potężnych perkusji. Jego koncert okaże się wręcz grzeczny.
Podczas gdy Beyoncé wije się w prowokującym tańcu, wyrzuca w powietrze uda i balansuje na granicy przyzwoitości w skąpych sukienkach, Justin pije tylko kieliszek tequilli, zdejmuje marynarkę i rozluźnia krawat. Ona wciąż dostarcza nowych rozrywek. On nie stara się być aż tak efektowny – po numerze tańczonym dla zmiany nastroju po prostu siada do pianina albo chwyta za gitarę. Jest nudniej, ale też bardziej po ludzku – Justin się rozluźnia i z każdą piosenką wypada lepiej.
Tymczasem temperatura występu Beyoncé spada. Hitchcockowski scenariusz, wedle którego najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie, nie sprawdza się – wykańcza go przesyt. Tempo i natłok atrakcji jest nie do wytrzymania, nawet dla samej wokalistki. Beyoncé ma świetną kondycję i silny głos, dlatego przez pierwszą godzinę połączenie dynamicznego tańca i perfekcyjnego śpiewu robi wrażenie. Później zaczynają się triki – między utworami wokalistka śpiewa trudne, ale króciutkie wokalizy, po czym w kilku utworach wspiera się playbackiem. To już wstyd. W r&b i soulu głos jest najważniejszym instrumentem. Proszę sobie wyobrazić Arethę Franklin, która markuje „Respect”...
Timberlake oszukuje w odwrotnej kolejności – wita się utworami z nowej płyty, w których jego udział ogranicza się do pojedynczych fraz i pokrzykiwania. Rozmyślnie oszczędza słaby głos. Śpiewać zaczyna dopiero w piosenkach r&b z poprzednich albumów. Ale i tak widać, że jest lepszym tancerzem niż wokalistą.
Oba koncerty to wydmuszki. Beyoncé i Justin nie potrafią przeżywać muzyki