– Czy on jeszcze urośnie? – zapytałam.
– Nie. On jest skończony. W sensie wzrostu – objaśnił właściciel.
Przez moment poczułam się też skończona: „Na pewno już nie urosnę” – przemknęło mi, ale wysiadając z metra, doszłam do wniosku, że proces trwa, tyle że w drugą stronę. Smutna konstatacja, jednak świeciło słońce i zima nie dawała w kość, toteż szybko znalazłam pocieszenie: „Jestem jak dzieło sztuki”. Nie tylko ja, każdy z nas. Starzenie się to swoisty proces twórczy. Autorski, zindywidualizowany. Moja kosmetyczka mawia, że po zmarszczkach rozpoznaje charakter, nie wiek klientki. Najbardziej postarzają złośliwość, pogarda i zgorzknienie, podczas gdy zmarszczki śmiechu odmładzają jak lifting.
O wybitnych obrazach czy rzeźbach (a nawet filmach) mówi się podobnie – ta praca z czasem zyskuje, tamta ładnie się patynuje, jeszcze inna traci urodę z każdym rokiem. Niektórzy artyści nie chcą się zgodzić z upływem czasu – nie w stosunku do własnej osoby, lecz w odniesieniu do swych kreacji. Fundują pracom kuracje odmładzające. Uaktualniają je, wprowadzają zmiany dyktowane aktualnymi modami bądź dostosowują do własnych upodobań czy poglądów, także politycznych. Jak wiadomo, tylko krowa nie zmienia zdania (a profesor Artur Sandauer dodawał: „Widocznie jestem krową”).
Na ogół twórcy nie czują się przeżuwaczami, raczej przyznają się do pokrewieństwa z ptactwem. Z biegiem lat ich loty stają się coraz wyższe, wzrok coraz bardziej sokoli. Oglądając się wstecz, próbują korygować dawnych siebie, poprawiać niedociągnięcia młodości. Pewien kolekcjoner opowiadał mi, jak Artur Nacht-Samborski podstępem starał się wydobyć od niego zakupione obrazy. Pod pretekstem zmiany ram zabierał do pracowni i… rzucał się do przemalowywania. Nasz kapista nie stanowił wyjątku. Jak dalece artyści zmieniają koncepcję w trakcie pracy, ujawniają często promienie X.