Rz: W „Absolwencie”, „Nocnym kowboju”, „Rain Manie”, „Tootsie”, „Maratończyku” stworzył pan kreacje niezwykłe, które na zawsze zapisały się w historii kina. Jako aktor miał pan dużo szczęścia.
To prawda. Ale proszę nie zapominać, że ciężko na nie zapracowałem. Po opuszczeniu rodzinnego domu do 30. roku życia żyłem w nędzy. Byłem bezrobotnym aktorem, w Nowym Jorku spałem na podłodze w kuchni w kawalerce Gene’a Hackmana, imałem się każdej roboty, żeby zarobić kilka dolarów. I czekałem na swoją szansę. Nie było łatwo, nie miałem urody amanta. Dopiero „Absolwent” zmienił wszystko w moim życiu, odczarował pecha. To zresztą był film marzenie. Znakomity scenariusz i na dodatek fenomenalny Mike Nichols. Reżyser, który zapewnił mi cieplarniane warunki pracy. Przed rozpoczęciem zdjęć próbowaliśmy przez miesiąc, co się w kinie nie zdarza. A rok później dostałem propozycję od Johna Schlesingera i zagrałem w „Nocnym kowboju”. Pamiętam, że przyjaciele odradzali mi ten film, uważali, że po „Absolwencie” powinienem grać tylko główne role. A to był film, który przyniósł mi ogromną satysfakcję.
A teraz użycza pan głosu misiowi pandzie?!
Wielu moich kolegów uwielbia podkładać głos w animacjach, więc powiedziałem sobie: „Dlaczego nie?”. To było całkiem nowe doświadczenie. Wprawdzie pracowałem już kiedyś przy „Tuesday”, razem z Paulem McCartneyem, ale to był film 13-minutowy. Przy „Kung Fu Pandzie” wszystko było inaczej. Przyjmując tę propozycję, pomyślałem, że przeżyję sympatyczną przygodę w gronie świetnych partnerów. Okazało się, że spotkaliśmy się dopiero w czasie promocji. A podkładając głos, byłem zwykle sam z mikrofonem. Wzywano mnie na kilka dni, potem następowała kilkumiesięczna przerwa i znowu kilka dni pracy. Raz tylko graliśmy razem z Jackiem Blackiem. Mogliśmy trochę poimprowizować, reagować na siebie. Animacja to samotność. A teraz ciągle dziennikarze pytają mnie, ile mam w sobie z pandy i jakim zwierzęciem się czuję naprawdę.
Co pan odpowiada?