W teatrze umiem być groźny

Z Krzysztofem Kowalewskim rozmawia Małgorzata Piwowar

Publikacja: 27.08.2008 06:59

W teatrze umiem być groźny

Foto: BEW

RZ: Drogę do Teatru Współczesnego przemierza pan codziennie od ponad 30 lat. To już rutyna czy jeszcze potrzeba?

Potrzeba teatru jako miejsca najwłaściwszego do uprawiania mojego zawodu. A że to akurat Współczesny? Wybrałem go świadomie bardzo dawno temu. I aż do dziś nic nie podważyło słuszności tego wyboru. Zastanawiam się nieraz, czy mógłbym zostawić teatr. I dochodzę do wniosku, że teoretycznie – tak, ale praktycznie – nie, bo czuję się z nim bardzo związany. Nie można się przecież odseparować od życiodajnego źródła energii.

Czego pan jeszcze nie wie o teatrze?

W dalszym ciągu nic o nim nie wiem – i wcale nie jest to kokieteria. Im dłużej wykonuję ten zawód, tym bardziej dochodzę do takiego właśnie filozoficznego wniosku. Praktycznie daję sobie oczywiście radę, ale nadal jest to dla mnie na tyle niezbadany obszar, że wywołuje poczucie pokory. A przecież mam spore doświadczenie. Skończyłem szkołę w 1960 roku, więc już prawie 50 lat jestem aktorem. Jednak świadomość, o której mówię, powoduje jedynie teatr. Film czy telewizja jej nie dają.

Jednak teatr przestał być już tak potrzebny widzom jak jeszcze 20 lat temu, gdy szukali w nim odbicia swych niepokojów, odpowiedzi na ważne pytania.

Teatr Współczesny nie odczuwa zmian na gorsze. Patrząc z perspektywy wielu lat, mogę powiedzieć, że przytłaczająca większość premier nie schodzi u nas poniżej 150 przedstawień. Mamy specyficzną publiczność, bardzo wyrobioną. Nasze przedstawienia wybiera elita kulturalna. A jeżeli pojawia się propozycja z nieco lżejszego repertuaru, nasza stała widownia powiększa się o tę zainteresowaną rozrywką. I to też dobrze, bo uczy się ona dobrego teatru, dzięki czemu w przyszłości staje się bardziej wymagająca, ma lepszy gust.

Jak bardzo zmienił się teatr na przestrzeni ostatnich lat?

Tak jak otaczająca nas rzeczywistość. Na przykład nie podlegamy dziś naciskom cenzury. W swoim czasie byłem aktorem STS, kiedyś bardzo znaczącego miejsca kulturalnego. Jego twórcy szczególnie chętnie wypowiadali się na tematy polityczne – o ile pozwalała na to cenzura. Sądzę zresztą, że choć tamte czasy były na swój sposób przeklęte, to i ciekawe. Ciśnienie wywierane na twórców, z jednej strony dławiło, ale z drugiej było dopingujące – zmuszało do wyrafinowanych sposobów przekazywania prawd i przemyśleń. A teraz nikt nikomu nie przeszkadza. Mamy wolność. Ale i w niej niektórzy natrafiają na rafy. Jedną z nich jest autocenzura. Bo na przykład w przedstawieniu może być coś przeciwko Kościołowi albo ludziom z aktualnej ekipy rządzącej. Mam wrażenie, że naszego teatru, na szczęście, takie problemy nie dotyczą.

Jest pan życzliwy młodym ludziom wchodzącym w zawód. To rzadko spotykane w tym fachu.

W teatrze mam czas, żeby ich poznać. Dlatego twierdzę, wbrew powszechnie panującej opinii, że prezentują wyższy poziom niż my, kiedy startowaliśmy w dorosłe życie. Znają języki obce, to bardzo dużo.

Dzięki temu mają otwartą drogę do zawodu, także poza granicami naszego kraju. W czasach mojej młodości były tylko pojedyncze przypadki, kiedy aktorzy dawali sobie radę za granicą – jak choćby Wojciech Pszoniak, Daniel Olbrychski czy Andrzej Seweryn. Ale ten ostatni to inna historia. Jest tytanem pracy. Swojemu morderczemu uporowi zawdzięcza, że z powodzeniem może dziś pracować tam, gdzie chce.

Czy młodzi aktorzy mają tak idealistyczny stosunek do zawodu jak pańskie pokolenie?

Różnie bywa. Dla nas jasne i oczywiste były starania o miejsce w teatrze jako najważniejszym miejscu pracy. Dla młodych teatr jest tylko jednym z możliwych wariantów.

I co trzeba podkreślić – najmniej dochodowym źródłem utrzymania, a zarazem niezmiernie absorbującym czasowo. Tacy koledzy jak Borys Szyc, którzy chcą grać w teatrze, dokonują cudów, by pogodzić wszystkie swoje zajęcia. On nie pracuje, tylko haruje.

To może lepiej skupić się na jednym zajęciu?

Ale dzisiaj teatr jest jedynym miejscem, w którym jest czas na rozwój, poznawanie swoich możliwości, poszukiwania. Być może i w czasie pracy nad filmem z prawdziwego zdarzenia, gdzie nikt nikogo nie goni i jest możliwość refleksji, można się rozwijać. Ale przy produkcjach, w których pracuję ja i moi koledzy, nie ma o tym mowy.

To dlaczego występuje pan w serialach i sitcomach?

Muszę to robić. Nie lubię być w sytuacji materialnej biduli. Nie nadaję się do tego psychicznie. Coś za coś.

Jeśli gram w sitcomie „Daleko od noszy” – robię to z wyboru. Podoba mi się zresztą rodzaj absurdalnego żartu proponowany przez Krzysztofa Jaroszyńskiego. Ale owszem, przyznaję, że brałem udział w rozmaitych przedsięwzięciach tego typu, które nie były tak miłe. Nie jestem bez winy.

Z drugiej strony nie można się obrażać na tego typu produkcje, skoro zdominowały cały rynek. Ludzie na nie czekają. A że ich oglądanie ogłupia...

Nie ma pan poczucia hipokryzji, grając w teatrze dla jednej, a w serialu dla drugiej – całkiem innej – widowni?

Pracuję dla publiczności mającej różne oczekiwania i wyobrażenia na temat rozrywki i sztuki. To, co robię, staram się robić jak najlepiej. Końcowy efekt całego przedsięwzięcia nie jest już jednak moją sprawą. Odpowiedzialność biorę tylko za swoją pracę.

Którą rolą filmową był pan ostatnio usatysfakcjonowany?

Na przykład Zygmunta Molibdena w „Rysiu”.

Ale ten oczekiwany obraz rozczarował widzów i krytyków...

Mnie udział w tym filmie sprawił satysfakcję. Istotne było, że Stasiek Tym napisał scenariusz i zagrał w tym obrazie. To było powtórzenie sytuacji z czasów Stanisława Barei.

Brakuje panu tego reżysera?

Tak. Miał genialną umiejętność konstruowania komedii skutecznie oddziałujących na widza. Bawią przecież do dzisiaj. Moi koledzy filmowcy strasznie krzywią się na filmy Barei, wytykając mu błędy widoczne na ekranie. I w wielu przypadkach mają rację, tyle że nie potrafią nakręcić równie zabawnych opowiastek.

Na czym polegał fenomen Barei?

Łatwiej powiedzieć, co się na niego składało. Miał niezwykle łagodny charakter, jasno mówił, o co mu chodzi. Był erudytą, do tego uwrażliwionym na absurdy naszej rzeczywistości. Szczęśliwie spotkali się z Tymem, jeden od drugiego czerpał. I wzajemnie się nakręcali.

Nikt nas wtedy nie popędzał w pracy i nie stał nad nami z batem. Pieniądze były niczyje, bo państwowe, w związku z tym film robiło się tak długo, dopóki się zrobiło. Teraz jest bat. Z finansowego punktu widzenia to racja. Ale tylko z tej perspektywy.

Jest jeszcze jakaś oaza szczęśliwości w pańskim zawodzie?

Owszem, radio. To miejsce na odrobinę szaleństwa – i to natychmiastowego. Niektórzy pewnie by się złapali za głowę, gdyby wiedzieli, jak tam pracujemy. Wchodzimy do studia i nagrywamy. Ale od lat jesteśmy przyzwyczajeni do takiego trybu pracy i nieźle dajemy sobie radę, o czym świadczą międzynarodowe nagrody dla naszych słuchowisk. Poza tym, co jest nie bez znaczenia, w radiu mogę zagrać chudego, a nawet bardzo chudego, co mi się niezmiernie podoba.

Tak bardzo lubi pan uciekać od siebie?

To istota mojego zawodu. Kiedyś pewien krytyk ze zdumieniem odkrył, że w roli Edka w „Tangu” Mrożka umiem być groźny. Udokumentował w ten sposób, że nie rozumie, na czym polega mój zawód.

Jest pan wrażliwy na krytykę, liczy się z nią?

Niekoniecznie. Kiedy pisali Konstanty Puzyna i August Grodzicki – ich opinie brałem pod uwagę. Ten drugi był jednym z najuczciwszych krytyków, jakich znałem. Mówię to z pełnym przekonaniem, ponieważ pisał o mnie nie tylko bardzo dobrze, ale i bardzo źle. Za to zawsze rzetelnie. Teraz brak takiej krytyki, więc zobojętniałem na nią. Słucham opinii przeciętnych widzów, a oni nie sugerują się opiniami recenzentów, bo ich nie czytają.

Jest jeszcze jakaś rola, w której chciałby się pan sprawdzić?

Oczywiście. Wciąż mam nadzieję na ciekawe spotkanie, fascynującą artystyczną przygodę. Nawet z kimś młodym i niedoświadczonym, ale za to pełnym pasji.

Popularność przyniosły mu role w filmach Stanisława Barei: „Nie ma róży bez ognia”, „Brunet wieczorową porą”, „Miś”. Zagrał też Zagłobę w „Ogniem i mieczem” Hoffmana. Miłośnicy radia utożsamiają go z tytułowym bohaterem „Kocham pana, panie Sułku”, a telewizji – z rolą ordynatora Lubicza w serialu „Daleko od noszy”

Warszawską PWST ukończył w 1960 roku. Zadebiutował na deskach Teatru Klasycznego rolą Willy’ego w przedstawieniu „Robin Hood”. Niemal równocześnie zagrał po raz pierwszy w filmie, w „Krzyżakach” Aleksandra Forda, choć tylko malutką rolę krzyżackiego łucznika. Potem wystąpił jeszcze w ponad 100 filmach, tworząc głównie postacie komediowe. Ma swój udział w popularności Studenckiego Teatru Satyryków.

Od ponad 30 lat związany jest z warszawskim Teatrem Współczesnym.

RZ: Drogę do Teatru Współczesnego przemierza pan codziennie od ponad 30 lat. To już rutyna czy jeszcze potrzeba?

Potrzeba teatru jako miejsca najwłaściwszego do uprawiania mojego zawodu. A że to akurat Współczesny? Wybrałem go świadomie bardzo dawno temu. I aż do dziś nic nie podważyło słuszności tego wyboru. Zastanawiam się nieraz, czy mógłbym zostawić teatr. I dochodzę do wniosku, że teoretycznie – tak, ale praktycznie – nie, bo czuję się z nim bardzo związany. Nie można się przecież odseparować od życiodajnego źródła energii.

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla