Rz: W 1957 r. zadebiutował pan rolą Zefira w „Kanale” o końcu powstańczej epopei AK. Teraz gra pan w „Czasie honoru” dowódcę grupy cichociemnych lądujących w Polsce w 1941 r. Wyskakujecie nad Chojnowem, gdzie czeka na was zasadzka, bo zostaliście zdradzeni. Pana oddział przeżyje?
Pierwszy odcinek przeżyje, a co będzie dalej – proszę oglądać. Z przyjemnością pracowałem w tym serialu, bo pokazuje ludzi honoru. Kierujących się kryteriami etycznymi i mających trwałą hierarchię wartości: najpierw obowiązek wobec kraju, potem rodziny, a sprawy prywatne na końcu. Rzecz się dzieje podczas wojny, a ekstremalna sytuacja zawsze odcedza złoto od błota, ludzi szlachetnych od paskudnych, bohaterów od szmalcowników. Ale o wartościach trzeba pamiętać zawsze. Cieszę się, że od czasu „Kanału”, nawet jeśli zdarzają mi się po drodze słabsze produkcje, wracam do ról akowców z dużą regularnością.
A czy ma pan w roli wątek miłosny?
Tylko miłości rodzicielskiej. Wycofałem się na z góry upatrzone pozycje mentora. Dylemat mojego bohatera polega na tym, że musi ciągle wybierać między powinnościami ojca i obowiązkami przełożonego dwóch synów-żołnierzy. Ale z przyjemnością i ze wzruszeniem patrzyłem na młodych kolegów i przypominałem sobie czasy „Kolumbów”, kiedy domagałem się, tak jak oni, karabinu i ekstremalnych wyczynów.
W serialu grają z panem aktorzy, których widzieliśmy w znakomitym filmie „Jutro idziemy do kina” Michała Kwiecińskiego. I tym razem oglądamy ludzi z krwi i kości, a nie pomnikowe postaci.