Katarzyna Majewska, 34-latka z Warszawy, nigdy nie zapomni swojego pierwszego razu na nartach. Jechała z niechęcią, jako towarzyszka grupy narciarzy, przygotowana na wielogodzinne nudy w restauracji na dole stoku. Przyjaciele namawiali ją na zjazd przez całą kilkugodzinną drogę samochodem. Nie pomagały nawet argumenty, że pożyczą jej najładniejszy strój, a na stoku, dokąd jechali – sąsiadującym z olimpijskim Lake Placid, jeździli najlepsi narciarze świata. W końcu udało się im namówić ją, aby przejechała na nartach parę metrów. – To było to! Na tych nartach – ślicznych, krótkich salomonach koleżanki – po prostu się płynęło. Z górki dla początkujących zjechałam dwa razy i od razu wjechałam wyciągiem na trasę dla średnio zaawansowanych. Okazało się, że zjeżdżanie to żadna filozofia. Gorzej było z hamowaniem – wspomina Kasia, obecnie narciarka z siedmioletnim stażem.
Podobne opory, tyle że przed przesiadką z nart na snowboard, miał Andrzej, 52-letni dyrektor dużej firmy telekomunikacyjnej, który na narty wyjeżdżał corocznie od 19. roku życia. W tym czasie zaliczył największe stoki w Europie i USA, lodowce, a nawet niebezpieczną jazdę off-piste, poza trasami. – Chciałem spróbować jazdy na snowboardzie, ale czułem się głupio w towarzystwie dzieciaków w wieku mojego syna. Okazało się, że snowboard nie ma w sobie nic dziecinnego, a frajda jest taka sama zarówno dla 16-latka, jak i dla 50-latka – opowiada Andrzej. Dziś zdarza mu się, że na wyjazdy w góry w ogóle nie zabiera nart. Coraz częściej też zamiast „narciarz” mówi o sobie „snowboardzista” i namawia kolegów z firmy na przesiadkę z „boazerii” na „parapet”. Zawsze zastrzega jednak, że warunkiem tej zmiany jest dobra kondycja i odporność na ból. – Snowboardowe ewolucje potrafią dać człowiekowi w kość. A towarzystwo, z którym się zjeżdża, rzadko przestrzega zasad bezpieczeństwa, więc poza tym, że trzeba powstrzymywać chęć naśladowania młodych akrobatów, trzeba też uważać, żeby żaden nie zrobił sobie lądowiska z naszych pleców – ostrzega Andrzej.
Do niedawna snowboardziści mieli najgorszą opinię na stokach. Zawdzięczali ją nastoletnim miłośnikom deski, którzy powodowali najwięcej zderzeń. Obecnie poziom osób uprawiających narciarstwo i snowboarding wyrównał się i ratownicy górscy mówią raczej o piratach „osprzętowych”, czyli ludziach, którzy nie dostosowują stopnia trudności trasy i rodzaju sprzętu do swoich możliwości. Maciek Majewski, mąż wspomnianej Katarzyny, który za czasów studenckich organizował wyjazdy na narty i był nieformalnym instruktorem kilku grup znajomych, porównuje stok do ulicy pełnej samochodów. – Ty możesz jeździć zgodnie z przepisami, nie przekraczając dozwolonej prędkości, a giniesz z winy rozpędzonego nastolatka w terenówce – tłumaczy.
Niestety, zimowe statystyki ze stoków są równie alarmujące, jak dane z polskich dróg po każdym długim weekendzie. Na szczęście wypadki śmiertelne na stokach to wciąż rzadkość. Polscy GOPR-owcy w sezonie zabierają ze stoków kilkunastu połamanych narciarzy i snowboardzistów dziennie, a Uniwersytecki Szpital Ortopedyczno-Rehabilitacyjny w Zakopanem to nadal najlepsza szkoła dla przyszłych ortopedów. Tu lekarze stażyści mają na co dzień do czynienia z poważnymi i skomplikowanymi przypadkami złamań. Równie często jak brawura do kraks na stoku prowadzi nadmierny entuzjazm nowych adeptów białego sportu.