Pochylmy się nad nimi ze świadomością, że to ostatni Mohikanie ery druku. Obojętnie w jakiej formie, kalendarz na papierze skazany jest na wymarcie. W najbliższej przyszłości znikną wielgachne płachty wieszane na ścianie, biurkowe stojaki, nawet kieszonkowe mikrusy. Ludzie przerzucą się na iPhony, czyli komórki połączone z kapownikiem, pamiętnikiem, poradnikiem, aparatem fotograficznym i w ogóle z elektronicznym rozumem.
Naścienne giganty, nieprzystosowane do naszych standardów bytowych wyginą pierwsze, jak prehistoryczne gady. Mają najdłuższą tradycję, liczącą pięć tysięcy lat. Rozpiskę miesięcy na 30 lub 31 dni, wyjąwszy niesubordynowany luty, zawdzięczamy Juliuszowi Cezarowi, który wprowadził kalendarz juliański.
W Polsce pierwszy drukowany kalendarz ukazał się po łacinie w 1474 roku; w języku Kochanowskiego – w roku 1516. Agenda z początku XVI wieku to astrologia połączona z gospodarskim praktycyzmem: którego dnia siać, którego szczepić drzewka owocowe, kiedy odstawiać dziecko od piersi, obcinać włosy, stawiać bańki. A przede wszystkim, kiedy podejmować życiowe decyzje.
W wersji almanacho-poradników kalendarze przetrwały wieki. Jako „organizery” rodzinnego życia umieszczane były w strategicznych punktach domu. Najczęściej w hallu, korytarzu bądź w kuchni. Tam gdzie przechodził każdy domownik. U babci mojego męża pod kalendarzem wisiała kopielnica i krzyżyk – symbol doczesności i życia pozaziemskiego, przy czym świadectwo, że obydwa byty potrzebowały sprawnej organizacji.
Nic z tych rzeczy nie znajdziemy we współczesnych kalendarzach ściennych. Pamiętacie? Zachłysnęliśmy się nimi na początku lat 90. Kusiły edytorskim przepychem, wspaniałymi zdjęciami albo reprodukcjami znanych dzieł. Stanowiły erzac sztuki. Łudziły łatwodosiężnością lepszego życia.