Ostatni Mohikanin ery druku

Popyt na nie trwa krótko – pod koniec roku rozglądamy się za agendami na kolejne 365 dni. A potem szlus, nikogo ten towar nie interesuje

Publikacja: 02.01.2009 02:43

Ostatni Mohikanin ery druku

Foto: Corbis

Pochylmy się nad nimi ze świadomością, że to ostatni Mohikanie ery druku. Obojętnie w jakiej formie, kalendarz na papierze skazany jest na wymarcie. W najbliższej przyszłości znikną wielgachne płachty wieszane na ścianie, biurkowe stojaki, nawet kieszonkowe mikrusy. Ludzie przerzucą się na iPhony, czyli komórki połączone z kapownikiem, pamiętnikiem, poradnikiem, aparatem fotograficznym i w ogóle z elektronicznym rozumem.

Naścienne giganty, nieprzystosowane do naszych standardów bytowych wyginą pierwsze, jak prehistoryczne gady. Mają najdłuższą tradycję, liczącą pięć tysięcy lat. Rozpiskę miesięcy na 30 lub 31 dni, wyjąwszy niesubordynowany luty, zawdzięczamy Juliuszowi Cezarowi, który wprowadził kalendarz juliański.

W Polsce pierwszy drukowany kalendarz ukazał się po łacinie w 1474 roku; w języku Kochanowskiego – w roku 1516. Agenda z początku XVI wieku to astrologia połączona z gospodarskim praktycyzmem: którego dnia siać, którego szczepić drzewka owocowe, kiedy odstawiać dziecko od piersi, obcinać włosy, stawiać bańki. A przede wszystkim, kiedy podejmować życiowe decyzje.

W wersji almanacho-poradników kalendarze przetrwały wieki. Jako „organizery” rodzinnego życia umieszczane były w strategicznych punktach domu. Najczęściej w hallu, korytarzu bądź w kuchni. Tam gdzie przechodził każdy domownik. U babci mojego męża pod kalendarzem wisiała kopielnica i krzyżyk – symbol doczesności i życia pozaziemskiego, przy czym świadectwo, że obydwa byty potrzebowały sprawnej organizacji.

Nic z tych rzeczy nie znajdziemy we współczesnych kalendarzach ściennych. Pamiętacie? Zachłysnęliśmy się nimi na początku lat 90. Kusiły edytorskim przepychem, wspaniałymi zdjęciami albo reprodukcjami znanych dzieł. Stanowiły erzac sztuki. Łudziły łatwodosiężnością lepszego życia.

Teraz nikt nie daje się nabrać. Wiadomo, kalendarz pełni funkcje propagandowe. Reklamuje firmę, instytucję, wydawnictwo, kraj, miasto. W zależności od wydawcy rok przybiera rozmaite kształty. Okazuje się, że w ciągu 366 dni jest o wiele więcej świąt i ekstraokazji niż w tradycyjnych kalendarzach. Ale kto by miał czas fetować wszystkie wydarzenia!

Co najistotniejsze: w ostatnich latach kalendarze ścienne straciły swój estetyczny czar. Dziś ozdabianie nimi prywatnych wnętrz uchodzi za wizualny zgrzyt. Akceptowane są jedynie w pozbawionych indywidualizmu biurowych wnętrzach.

Jak zwykle pod koniec roku dostałam kilka kalendarzowych mastodontów. Jeden bardziej wymyślny od drugiego. Na przykład Yours Gallery opakowała serię zdjęć sportowców chińskich Tomasza Gudzowatego w karton skonstruowany jak mebel (plus dodatkowy gadżet: papierowa latarnia-latawiec do wypisywania życzeń) – rzecz odstraszająca ciężarem i masą. Almanach z trasami rowerowymi w Holandii został włożony w pudło oraz kilka kopert-koszulek – jak nie przymierzając mumia faraona. National Geographic wydał tomiszcze oprawne w półskórek, ze zdjęciami z całego świata. Znaleźliby się nań chętni, gdyby nie to, że… na okładce wytłoczono złotymi literami nazwisko potencjalnego użytkownika.

Pozbyłam się tych prezentów z największym trudem. Ich czasy minęły.

Kultura
Kobiety zmieniają zasady gry. Wystartowała trzecia edycja Herstory
Kultura
Komandos angielskiej sztuki w Łodzi. Wystawa „St Ives i gdzie indziej”
Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: „Maestro. Piękna gra Rogera Federera", biografia tenisowego asa w dużej intymności
Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Rebecca Makkai o słodko-gorzkim dzieciństwie w Ameryce
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń