Do polskiego menu dorzucam jeszcze sajgonki, których przygotowania metodą nieustających prób i wielkich błędów nauczyłam się w Wietnamie.
Dla jednej osoby to zajęcie na dwie godziny. Nad kuchnią przechodzi wtedy azjatycki tajfun, bo do zawinięcia i zwilżenia ryżowych placków trzeba dużo miejsca, więc przeszkadza nawet kot ocierający się o nogi.
Sajgonki trzeba smażyć na bieżąco, bo odłożone nawet na pół godziny kleją się i zamiast zgrabnego pasztecika wychodzą pulpety z ryżowymi farfoclami.
Podstawa klasycznego nadzienia to mielone chude mięso wieprzowe zmieszane w proporcjach 50:50 z przelanym wrzątkiem cieniutkim makaronem ryżowym pociętym na dwucentymetrowe kawałki. Do tego w miarach, do których trzeba samemu dojść, drobno posiekane: grzyby szitake (ja daję cztery, pięć sztuk na kilogram mięsa), duży kawałek świeżego imbiru (ok. ćwierć kilograma), pęczek dymki, dwa całe jajka. Wyrabiam to i wyrabiam, aż masa odchodzi od ręki. Dodaję jeszcze sos sojowy, sól, pieprz, odrobinę cukru i kieliszek sherry.
Masa musi być pyszna do tego stopnia, żeby chęć próbowania stłumiła myśl o szkodliwości surowej wieprzowiny. W wersji lżejszej wieprza w nadzieniu zastępuje zmielona pierś kurczaka, w droższej – zmielone krewetki, w wegetariańskiej – utarte marchewka i młoda kalarepka. Wtedy makaron mieszamy pół na pół z kiełkami sojowymi.