Z kolei ostre przepisy bezpieczeństwa nie pozwalają wnieść na pokład czegokolwiek poza skromną kanapką. W tej sytuacji mamy wybór: lecieć na głodzie albo zapchać się czymkolwiek. W niektórych portach jest wyjście trzecie: zjeść w restauracji. Ta opcja staje się bardziej atrakcyjna, kiedy odlot samolotu się spóźnia.
Na warszawskim Okęciu jest to opcja drakońska. W restauracji Sami Swoi, połączeniu samoobsługi z luksusem, jedzenie wygląda doskonale. Smakuje znacznie gorzej, to znaczy po prostu marnie. Luksus to ceny, bo menu wycenione tak jak w warszawskim Fukierze, gdzie płaci się sporo, ale wiadomo za co. Porcja buraków kosztuje tyle, ile na mieście całe danie, albo i obiad z trzech dań w bezpretensjonalnej knajpce. Porcja kaczki z jakimś dodatkiem 70 złotych albo i więcej. Z całym szacunkiem, za tyle to w Paryżu albo Frankfurcie, nie mówiąc o Monachium, można zjeść coś naprawdę wyjątkowego albo prosto i wybornie. Nawet mediolańska Malpensa potrafi nakarmić dobrze i nie rujnuje klientów, a talerz antipasti wystarczający naprawdę na trzy osoby kosztuje niespełna 10 euro.
W Barcelonie, jeśli jestem „na głodzie”, odprawiam się jak najszybciej i idę do Pans & Company. Moją ulubioną kanapką, raczej kanapą ze względu na rozmiary, jest gorąca bagietka wyłożona trzema gatunkami serów – roquefortem, brie i miejscowym twardym manchego. Są wersje z szynką serrano i serem albo tuńczykiem, pomidorami, sałatą i oliwkami. Duży głód wymaga uzupełnienia zamówienia sałatą albo patatas bravas (pieczone ziemniaki na ostro). Jeśli do tego dodamy napój – wodę, colę, piwo, za zestaw zapłacimy niespełna 7 euro.
Jeśli mam chwilę czasu na Heathrow w Londynie, raczej rezygnuję z zakupów i idę do Caviar House & Prunier Seafood Bar. Ceny nie najniższe, ale wielbiciele ostryg mówią, że chętnie tu płacą. Tam jadam krewetki. Ale jakie krewetki! Dziki łosoś to też dobra opcja. A przy niskim kursie funta nie jest ekstrawagancka.
Amerykanie, którzy pozornie nie należą do wybrednych, mają grube przewodniki po restauracjach lotniskowych. Z własnego doświadczenia wiem, że w Los Angeles najlepiej się pożywić w Encounter Restaurant – jedzenie jest lekkie, dużo grillowanych warzyw. Do dziś pamiętam smak kanapki przywiezionej z San Francisco. Nazywała się Kahlo (od Fridy Kahlo) – chrupiąca bułka napakowana kurczakiem w sosie curry z czutnejem z mango, rodzynkami i migdałami. W Nowym Jorku na JFK moje miejsce to Sports Grill i skrzydełka kurczaka w sosie ostro kwaśnym. A na każdym lotnisku jest jeszcze przyzwoita hamburgerownia. Po takim posiłku, z dobrą książką i butelką niegazowanej wody można przetrwać najdłuższy lot, nawet jeśli będą marnie karmić.