Wysoki, męskie rysy, krótkie, lekko falujące włosy. Marynarka i rozpięta pod szyją koszula. W przeciwieństwie do większości gwiazd, które podkreślają luz T-shirtami i dżinsami, Colin Firth często pokazuje się w garniturze. Z tym swoim wyglądem mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet rolą Marka Darcy'ego w „Dzienniku Bridget Jones". A dziś staje się jednym z najbardziej interesujących artystów współczesnego kina.

Patrząc na niego z bliska, trudno uwierzyć, że to człowiek, którego Anglicy typują na następcę Laurence'a Oliviera i Anthony'ego Hopkinsa. Firth wydaje się zwyczajny niemal do znudzenia. Na wielkich festiwalach wygląda trochę tak, jakby przypadkiem zaplątał się na czerwony dywan. W czasie rozmowy jest błyskotliwy. Ma niewymuszone poczucie humoru oraz dystans do świata, show-biznesu i samego siebie. Ale jednocześnie nie sili się na oryginalność, niczego nie gra ani nie udaje. Sprawia wrażenie faceta, który właśnie wyskoczył z biura na lunch. Widziałam już takich aktorów. Jodie Foster, Glenn Close, Julianne Moore czy Tom Hanks podobnie jak Colin Firth na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają z tłumu. Barw i wyrazistości nabierają dopiero na ekranie.

Czytaj więcej w Plusie Minusie