Hitlerowski samolot lecący ponad widownią, nadmarionety, efekty kwadrofoniczne złożyły się na wstrząsający show.
Były lider Pink Floyd skomponował wielowątkową epopeję, w której splótł własne losy z historią ostatnich siedmiu dekad naszej cywilizacji. Wojny, skierowana przeciw nim kontrkultura, jej bankructwo i miałkość popu. Ale także dramat dojrzewania, horror edukacji, nieudanych miłości i katastrofa artystycznej kariery.
Przez 30 lat nie można było rock-opery zrealizować na scenie. Dziś na usługi Watersa są nowe technologie multimedialne. Budowany przez pierwszą część koncertu mur – szeroki na 60 i wysoki na 10 metrów – stał się metaforą alienacji i niszczących nas podziałów oraz ekranem, na którym oglądaliśmy kolejne odsłony „The Wall".
Jednak najważniejszą rolę zagrał Waters. Ubrany w czarny skórzany płaszcz, z czerwoną opaską na ramieniu, wcielił się w nazistowskiego dyktatora, ale także guru popkultury, która dla nastolatków stała się nową religią. Kiedy złożył ręce w znaku krzyża, poczuliśmy się jak na rockowej mszy. Jej ofiarą stał się główny bohater widowiska, manipulowana przez menedżerów gwiazda – Pink.
Podczas marszowego „Waiting for the Worms" dyktator przemawiał przez megafon jak na wiecu. Dyktował rytm pokazywanej na ekranie parady młotów. To był gorzki obraz uniformizacji gustów młodego pokolenia. Jego idol, wyciśnięty jak cytryna przez show-biznes, porzucony przez żonę, śpiewał „Nobody Home" w pustym pokoju – do telewizora.