Urzędnicy powołują się na ekspertyzę, jaką przygotował dla nich dr Adam Bodnar z Zakładu Praw Człowieka Uniwersytetu Warszawskiego. Chodzi o proponowany przez ratusz zakaz dyskryminowania klientów m.in. ze względu na kolor skóry, płeć czy wiek, co – jak twierdzą organizacje pozarządowe – zdarza się w klubach.
Urzędnicy chcą to zmienić, jednak nie mają wpływu na to, co dzieje się w prywatnych klubach. Mogą decydować tylko o warunkach wynajmu miejskich lokali na kluby.
Wprowadzą więc zapis antydyskryminacyjny we wszystkich nowych umowach, jakie będą podpisywać z właścicielami klubów, oraz w przedłużeniach tych, które się skończą. Doktor Bodnar uznał, że taki pomysł nie łamie żadnych przepisów prawa. Oznacza to, że selekcjonerzy nie będą już mogli wpuszczać ludzi do klubu wedle własnego uznania, lecz muszą stworzyć jasne zasady, według których będą oceniać gości. Powinny się one znaleźć np. na stronie internetowej klubu .
Diabeł tkwi w szczegółach
– Pojawia się jednak problem, jak to wyegzekwować –mówi Anna Fomicz z miejskiego Centrum Komunikacji Społecznej. – Nie możemy wysłać na kontrole urzędników, bo urząd jest stroną umowy. Będziemy więc musieli prawdopodobnie zlecić to zewnętrznym instytucjom. Urzędnicy będą mieli jeszcze jeden orzech do zgryzienia: w jaki sposób sprawdzać, czy klub nie dyskryminuje klientów i w którym momencie karać za to właściciela. Czy po dwóch czy kilku ostrzeżeniach, a może dopiero po wyroku sądu, który potwierdzi akt dyskryminacji?
Problem polega na tym, że taki zapis mógłby być nadużywany przez grupy osób, które w klubach widziane są niechętnie – osiedlowych „cwaniaków", blokersów i stałych bywalców siłowni w skórach i dresach. Jak twierdzą właściciele klubów, lepiej od razu zamknąć lokal, niż odpowiadać za awantury, które tam będą wszczynane.