Tak udana płyta to zaskoczenie. Nie spodziewałam się, że mistrzyni gasnącego gatunku, jakim jest r'n'b, wykrzesa z siebie dość emocji i świetnej muzyki, by stworzyć album dorównujący jej nagraniom z najlepszych momentów kariery.
Wszystko – a szczególnie dwa ostatnie krążki – wskazywało, że Blige najlepsze ma za sobą i czekają nas nużące powtórki. Nazywana królową mieszanki soulu i hip-hopu, zachwyciła w latach 90. połączeniem ulicznej drapieżności i barokowego, zmysłowego śpiewu. To był idealny moment dla takiej dziewczyny: zdominowany przez mężczyzn hip-hop zyskiwał na popularności, zdolne i wyraziste wokalistki były na wagę złota. Pyskata, ale i romantyczna Blige przetarła własny szlak.
Nieco tylko przypominała Chakę Khan, która w latach 80. zdecydowała się na współpracę z hiphopowymi didżejami. Teraz Blige śpiewa w hołdzie dla Khan nową wersję jej przeboju "Ain't Nobody". Wystarczyły drobne zmiany w produkcji i brzmieniu, resztę zrobiła Blige – zawładnęła utworem, śpiewa, jakby zawsze miała go pod skórą. Kłania się również Michaelowi Jacksonowi w uszytej do tańca "You Want This".
"Ain't Nobody" to celebracja miłości. Ta i inne pogodne piosenki podpowiadają, że Blige jest szczęśliwa w życiu prywatnym. Z korzyścią dla muzyki – epickie ballady, w których wylewa swe żale, są męczące i nagrała ich już dość. Tu, choć patetyczny tytuł zapowiadał kolejny odcinek emancypacyjnej epopei, dominują lżejsze tony, mocne duety z raperami – Nasem, Diddym czy Busta Rhymsem. Wspólnie udowadniają, że artyści zepchnięci z piedestału przez młodsze gwiazdy i nowe mody mają wiele do zaoferowania. Pod warunkiem że nie zaczną się stroić w cudze piórka. Blige raptem rok po znakomitym albumie "The Breakthrough" z 2005 r. musiała ustąpić miejsca; zainteresowanie czarnymi brzmieniami gwałtownie się załamało. Mądrze zrobiła, rezygnując z wyścigu z popowymi debiutantkami i pozostając na swoim terytorium. Po sześciu latach przestoju odzyskała wigor i pomysłowość, a w jej utwory znów iskrzą.