Z Przystani Nelsona Mandeli położonej opodal bulwaru Wiktorii i Alfreda w Kapsztadzie co godzinę kursują małe statki na wyspę Robben. Kolorowe miasto powoli zostaje w tyle. Na niebie ani jednej chmurki. Temperatura w cieniu sięga ok. 30 st. Celsjusza. Ale zimny Prąd Benguelski sprawia, że nie odczuwa się wysokiej temperatury, a powietrze jest bardzo rześkie.
W Zatoce Stołowej pływa mnóstwo fok. Niektóre uchatki wylegują się w nonszalanckich pozach wewnątrz opon zawieszonych na kamiennych ścianach dolnych partii budynków i nadmorskiego bulwaru. W ciągu pół godziny stateczek przecina Zatokę Stołową, pokonując kilkanaście kilometrów dzielących Kapsztad od legendarnej wyspy, która stała się symbolem walki o zniesienie apartheidu i demokrację w Republice Południowej Afryki.
Półpustynna Robben ma tylko 6 km kw. W paru miejscach rosną tu kępy niewysokich drzew – poza tym jedynie pożółkłe krzewy i, gdzieniegdzie, skrawki trawy. Nad brzegiem wznosi się latarnia morska. W oddali widać panoramę Kapsztadu i majestatyczną Górę Stołową.
Więzienie na Robben Island, w którym obecnie mieści się muzeum, Afrykańczycy darzą takim szacunkiem jak Europejczycy nazistowskie obozy koncentracyjne. Między 1961 a 1991 r. na wyspę trafiło ok. 3 tys. przeciwników apartheidu. – To stosunkowo niewiele... – szepczą między sobą biali turyści. Jednak dla Południowoafrykańczyków to bardzo wiele.
– Robben Island symbolizuje walkę o wolność i demokrację. To miejsce męczeństwa naszego narodu. Ciężko pracowaliśmy tu w kamieniołomach, brutalnie nas traktowano, nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym – mówi nasz przewodnik, były działacz na rzecz demokracji w RPA i dawny więzień. Mężczyzna z przejęciem opowiada o tym, jak działał system usankcjonowanego prawem rasizmu. Sporo czasu poświęca życiorysowi Mandeli, swego towarzysza z więzienia. Wspomina, jak przyszły prezydent dodawał mu wiary w sprawiedliwą przyszłość. Potem oprowadza zwiedzających po pomieszczeniach muzeum.