„Wyglądają na Brazylijczyków. Ciekawe, skąd wzięli tego psa? Chyba nie ciągnęli go ze sobą przez pół świata? Czy to jest jakieś rasowe paskudztwo? Przypomina skrzyżowanie osła z kogutem".
Cudzoziemiec przystanął, uśmiechnął się i najczystszą polszczyzną, choć z obcym akcentem, powiedział: „Jak miło usłyszeć język polski! Kończyłem studia ekonomiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pies jest rzeczywiście brzydki, ale ma dobry charakter".
Przytaczam tę autentyczną anegdotę nie bez powodu. W Rimini skończyło się na zaproszeniu właścicieli psa na drinka. Beztroskie paplanie w ojczystym języku może jednak stać się przyczyną klęski podczas spotkań biznesowych. W wielu regionach świata – bez względu na narodowość kontrahentów – rozmowy toczą się po angielsku. Wyobraźmy sobie, że spotkanie oficjalne mamy już za sobą i bawimy się w warszawskiej restauracji, na przykład z Chińczykami. Żaden z gości nie mówi po polsku. Mimo to nie zaryzykowałabym rzucenia takiej na przykład uwagi: „Ten ich szef stara się być miły, ale źle mu z oczu patrzy". W dobie globalizacji ludzie dużo podróżują, rozumieją różne języki. I choć brzmi to dość sensacyjnie, w składzie delegacji może znaleźć się ktoś, kto został do niej włączony ze względu na znajomość miejscowego języka, ale ma się z tym nie ujawniać.
Warto być też wrażliwym na lokalne obyczaje. Dla przedstawicieli wielu nacji sprawą pierwszej wagi jest poszanowanie ich honoru i tradycji. Przekonała się o tym Carly Fiorina, była szefowa firmy Hewlett-Packard. W książce „Nie żałuję niczego" wspomina, jak bardzo nieprzygotowana – w sensie znajomości kraju – poleciała swojego czasu na rozmowy do Korei.