Światu mydlił oczy tym, że jego wyprawa przyniesie korzyści, pozwoli zgromadzić obserwacje przydatne do opracowania instrukcji dla rozbitków morskich. Ale w rzeczywistości chodziło o przygodę, i to w najbardziej ekstremalnej formie. Po rejsie napisał o tym bez ogródek w książce „Bogowie byli łaskawi": „Zawsze byłem pełen najgłębszej wiary w przyrodę. Wierzyłem, iż surowe życie, zgodne z prawami natury, pozwoli mi na najbliższe związanie się z nią, na całkowite zjednoczenie. To była moja droga ku szczęściu. Wiedziałem, że póki jestem w pełni sił fizycznych i sprawności umysłowej, będę musiał poddać się owej próbie, którą każdy, jeśli chce być człowiekiem, musi któregoś dnia podjąć. Chciałem poddać się próbie pracy bez kresu, bez wytchnienia, przy skąpym odżywieniu, w atakach żywiołu morza, w lęku, w potwornym lęku samotności".
Jego tratwa płynęła szlakiem Skandynawów, ale Willis nie podążał śladem Heyerdahla, w każdym razie mentalnie na pewno nie. Przepłynął 6700 mil w ciągu 115 dni – większy dystans niż Norweg (3770 mil morskich w ciągu 101 dni). Wylądował na wyspie Tutuila. Krajowcy uwieńczyli go kwiatami i nadali tytuł Kapitana Wielkich Mórz.
Niespożyty William Willis już jako 65-latek postanowił przeciąć Pacyfik i z Peru dotrzeć do Australii. Dokonał tego samotnie. Ze szczelnie zaślepionych stalowych rur zbudował tratwę „Age Unlimited". Wypłynął nią z Callao w lipcu 1963 roku i w listopadzie dobił do Samoa, przepłynął 7500 mil w 130 dni. Następnie, po krótkiej przerwie, tą samą tratwą wyruszył w czerwcu 1964 roku z Apia na Samoa i dopłynął we wrześniu do Australii, po 75 dniach żeglugi i przebyciu 3000 mil. W sumie jego tratwa przepłynęła 10 500 mil!
Francis Chichester - Szlachcic oceanów
Tym, kim dla himalaistów jest Sir Edmund Hillary, pierwszy zdobywca Mt. Everestu, tym dla żeglarzy oceanicznych jest Sir Francis Chichester.
Syn pastora – pracował na farmie, był palaczem na statku, pasterzem owiec w Nowej Zelandii, drwalem, poszukiwaczem złota, górnikiem, akwizytorem gazet w Wellington. Gdy zdobył pieniądze, pośrednicząc w handlu nieruchomościami, nauczył się nawigacji, pilotażu i postanowił oblecieć świat. Skończyło się na opłynięciu świata, ale za to w wielkim stylu.
W 1960 roku zwyciężył w transatlantyckich regatach samotników z Plymouth do Nowego Jorku. W 1967 roku na jachcie „Gipsy Moth IV" odbył najszybszy wówczas samotny rejs dookoła świata: z Plymouth do Sydney (14 100 mil) w 107 dni i z Sydney, opływając przylądek Horn, do Plymouth (15 520 mil) w 119 dni. Osiągnął wówczas rekordową średnią prędkość samotnego żeglarza – 131 mil na dobę. Królowa Elżbieta II nadała mu tytuł szlachecki, używając miecza, którym 400 lat wcześniej Elżbieta I pasowała na rycerza korsarza Francisa Drake'a.
Leonid Teliga - Rejs a nie cyrk
Nie trzeba być Wernyhorą, aby wiedzieć – niczego nie ujmując wspaniałym polskim żeglarzom, kapitanom: Baranowskiemu, Jaskule, Jaworskiemu, Gutkowskiemu – że przez najbliższe dziesięciolecia jednak nie pojawi się nikt, kto dorówna Leonidowi Telidze.
Jest pierwszym Polakiem, który samotnie okrążył kulę ziemską. Wprawdzie przed nim dokonał tego Władysław Wagner, ale na trzech jachtach i w warunkach, które z „teligowymi" nie wytrzymują porównania.
W armii II Rzeczypospolitej żołnierze i oficerowie mogli rozwijać swe zainteresowania. Leonid Teliga skorzystał z tego skwapliwie, w 1938 roku w Wojskowym Ośrodku Szkoleniowym w Jastarni zdobył uprawnienia sternika morskiego.
Potem była wojna, niewola sowiecka, na Krymie pływał jako rybak.
Później był PRL, czyli walka inteligencji z ustrojem. Teliga postanowił opłynąć świat wyłącznie własnymi siłami, za własne oszczędności, jako prywatny armator drewnianego jachtu „Opty", zaprojektowanego specjalnie na ten rejs przez inżyniera Leona Tumiłowicza. Maszty i bomy były jeszcze drewniane. Jacht nie miał radiostacji. Gdy budowa dobiegała końca, przybywało „ojców sukcesu" – Ministerstwo Handlu Zagranicznego, Marynarka Wojenna, Polski Związek Żeglarski. Ale prawda jest tam, gdzie jest, a nie tam, gdzie byłoby wygodniej, aby była: Teliga sprzedał mieszkanie, aby wyposażyć „Opty". Rejs rozpoczął się 25 stycznia 1967 roku w Casablance.
Przy wejściu do Kanału Panamskiego miał miejsce nieprzyjemny incydent – amerykańska administracja przez 11 dni nie chciała przepuścić Polaka. To były czasy podziału na Wschód i Zachód. Polska ambasada interweniowała, a prasa światowa wyśmiewała Biały Dom. W końcu go przepuszczono, ale po tym doświadczeniu zmienił przebieg trasy, spodziewał się, że podobne nieprzyjemności spotkają go w Australii, która podobno żeglarstwo kocha najbardziej na świecie, ale na pewno posyła do wszystkich diabłów żeglarzy pływających pod „nieodpowiednią" banderą (Prawda jest tam, gdzie jest...).
Gdy dotarł do Fidżi, po długim oczekiwaniu nadeszło zezwolenie z Australii na pobyt najkrótszy z możliwych „tylko w celu niezbędnych napraw i zaopatrzenia". Ten świat naucza teraz resztę ziemskiego globu demokracji, wolności, praw człowieka i obywatelskich. Śmiechu niewarte, ale splunięcia – tak.
W latach 60. żeglarz zza żelaznej kurtyny był kimś tak niezwykłym, że aż nieprawdopodobnym. O Telidze wszędzie było głośno, nie to, żeby rządy – uchowaj Boże – ale zwyczajni ludzie, jachtsmeni witali go wszędzie entuzjastycznie. Na jego cześć wiwatowała Polonia. Mianowano go członkiem honorowym wszystkich jachtklubów po drodze. Na oceanach rozpoznawały go załogi jachtów i statków handlowych. Ale sielanka nie mogła trwać wiecznie.
Nie wiadomo, co tak naprawdę skłoniło kapitana do odbycia ostatniego etapu rejsu jednym skokiem (spodziewane nieprzyjemności administracyjne, choroba nowotworowa). Na etap z Fidżi do Dakaru, bez zawijania do portów, Teliga zdecydował się świadomie, uprzedzając listownie, że na wiele miesięcy urwie się z nim kontakt. „Opty" wyruszył z wysp Fidżi 29 lipca 1968 roku. Dopiero koło Kapsztadu, do którego z przyczyn politycznych nie wolno mu było zawinąć, nastąpiło przypadkowe spotkanie z jachtem turystycznym należącym do RPA. Teliga, któremu brakowało już podstawowych rzeczy, został obsypany przez załogę jachtu prezentami (świeże kanapki i napoczęta paczka papierosów).
Trasa tego pojedynczego skoku – 13 260 mil do portu w Dakarze – zabrała Telidze 165 dni żeglugi – pobił tym samym rekord samotnej żeglugi oceanicznej należący od 85 lat do Amerykanina Bernarda Gilboya, który w ciągu 163 dni przepłynął 6 tys. mil, próbując dotrzeć z Kalifornii do Australii (znaleziono go na morzu wycieńczonego).
5 kwietnia 1969 roku na Wyspach Kanaryjskich Teliga przeciął kurs, którym w lutym 1967 roku zdążał z Las Palmas na Barbados (Małe Antyle) – okrążenie kuli ziemskiej zabrało mu dwa lata i dwa miesiące.
Zmarł 21 maja 1970 roku, a jego jacht wrócił do kraju na pokładzie statku MS „Orłowo".
Teliga świadomie nie uzależniał się od żadnej instytucji w przygotowaniach do rejsu, nie chciał, aby mu pomagano w trakcie wyprawy. Podkreślał, że nie zamierza niczego udowadniać, zdobywać, z niczym konkurować. Prosił, aby z jego wyprawy nie robiono cyrku. Władze, nie mogąc w inny sposób podłączyć się pod sukces Teligi, sugerowały, że „korzystał z 50-letniego dorobku polskiego żeglarstwa".
Krzysztof Baranowski - Wiem, że to koniec
Samotni żeglarze zawijają do egzotycznych portów, poznają ciekawych ludzi, obyczaje, oglądają wspaniałą przyrodę, zwiedzają zabytki niewymieniane przez turystyczne przewodniki. Ale w gruncie rzeczy to samo jest w zasięgu szczurów lądowych, którym tylko chce się zboczyć z utartych szlaków i którzy nie uważają za najwyższą formę istnienia leżenia godzinami na karaibskiej plaży i popijania kolorowych drinków z cytrusami.
Ale nawet najbardziej otwarty, niekonwencjonalny, zapalony turysta i oglądacz świata nie zazna tego, co jest udziałem żeglarzy samotnie przemierzających oceany. Swoje przeżycia często opisują w książkach. Z takich tomów można zestawić pokaźną biblioteczkę, ponieważ już blisko 200 osób samotnie okrążyło glob. Jest wśród nich kapitan Krzysztof Baranowski – arcyżeglarz, między innymi dwukrotnie odbył samotny rejs dookoła świata, a zarazem człowiek świetnie władający piórem, którego książki nie składają się w trzech czwartych (jeśli nie więcej) z dosłownych cytatów z własnych dzienników pokładowych. Co innego proza Baranowskiego, ocean w jego relacjach nie tylko zachwyca, ale i przeraża.
Droga na Horn Fragmenty relacji Krzysztofa Baranowskiego z podróży dookoła świata na „Polonezie" w 1972 roku.
Jeden rzut oka wystarczył, żeby zorientować się,że stalowa lina urwała się na wierzchołku masztu. Poleciał łącznik wygięty w kształcie litery „U". Właśnie na zgięciu. Pomyślałby kto, że blacha grubości 3 milimetrów ze stali kwasoodpornej to materiał wytrzymały!
Zebrałem żagiel i wrzuciłem pod pokład. Poszukałem zapasowego sztagu. Jeden jest znacznie dłuższy, a skracać nie ma jak, drugi ma tę samą długość, ale jest cieńszy. Pozostanę na razie przy starym, tylko jak go założyć?
Maszt jest stalowym, gładkim słupem o średnicy 12 centymetrów i wysokości około 15 metrów. Po drodze są dwie rozpórki zwane salingami.
No i liny biegnące po maszcie. Oczywiście z tych ostatnich pożytku w takim momencie nie ma żadnego. Wspiąć się trzeba na własnych rękach i nogach, do czego przydałyby się małpie kwalifikacje.
Cóż mam robić. Jacht w dryfie, a ja skrobię się po linach do góry. Jest upał, wiatr nie chłodzi, ręce mdleją, nogi kurczowo szukają oparcia na gładzi masztu. Wlazłem.
Pod spodem rozkołysany pokład, w tym samym rytmie tańczą i maszty. Ale tu, na długim ramieniu, uderzenie fali odczuwa się spotęgowane. Siedzę na końcu wielkiego wahadła zataczającego na niebie łuki i elipsy i „trzymam się wiatru".
Wyciągam z kieszeni szeklę, łącznik w kształcie litery „U", ale nie pasuje. Szekla jest za duża. A więc jeszcze raz, cholera! Patrzę pod siebie i przed siebie. Z topu masztu powinno się więcej widzieć niż z dołu, z pokładu. Ale to tylko teoria.
Tak naprawdę to dopiero stąd widać, jak niewiele widać. Ocean jest pusty i jeśli miałem w którymś momencie nadzieję, że ktoś mi może przyjść z pomocą, to mogę sobie to wybić z głowy. Na dół, po drugą szeklę! Zjeżdżając, zabieram fał kliwra, który kilka dni temu uciekł do góry, ot, i cały pożytek.
Starte uda i pokancerowane ręce to „bezpłatny" dodatek (...)
Przy drugim wejściu zabrałem kombinerki i dwie szekle różnych wymiarów. Spróbowałem wspinać się ze sztagiem zwiniętym w zwój, ale po pierwszym kroku stwierdziłem, że daleko nie zajdę. Sztag waży kilkanaście kilogramów.
Wobec tego wciągnąłem sztag fałem kliwra. Jeden koniec na wierzchołku, drugi na pokładzie. Ze sobą wziąłem za to zwój cienkiej linki, koniec przywiązany do paska. I tak zacząłem wspinaczkę.
„Polonez" jest teraz lepiej ustawiony do wiatru, ale niewiele to daje, bo fale są jeszcze złośliwsze niż poprzednio. Ledwo doczłapałem się do pierwszego salingu, cztery metry nad pokładem, już wiedziałem, że jacht jest fatalnie ustawiony do słońca. Co za piekielny blask!
W drodze do drugiego salingu zgubiłem linkę. Niewielkie zmartwienie, bo koniec został przy pasku. Za to stalowy sztag luźno wiszący przy maszcie... niech go licho. Stojąc na drugim salingu, dostaję cięgi – to po plecach, to po głowie, to po nogach. Przycisnąłem sztag ciałem do masztu, omal by mnie wykastrował, cholera!
Ostatni odcinek do wierzchołka wdrapuję się w szybkim tempie, popędzany skutecznie stalowym batem. Zawieszony na jednej ręce, drugą przymierzam dwie mniejsze szekle, z których żadna nie pasuje. Ale przecież sztag pod ręką. Zawieszony na fale kliwra, tylko przyczepić do solidniejszego okucia...
Zdjąłem blok, na którym zazwyczaj stawia się baloniastego spinakera, i założyłem szeklę. Pasuje. Teraz tylko podciągnąć do góry sztag o dziesięć centymetrów. Dziesięć centymetrów! Głupie dziesięć centymetrów. Teraz dopiero czuję wagę zwisającej stalowej liny rozchybotanej w rytm przechyłów jachtu.
Wreszcie udało się. Teraz tylko przetknąć bolec szekli i dokręcić. Żeby to zrobić, muszę jednak użyć drugiej ręki, dzięki której dotychczas trzymam się na tej piekielnej huśtawce! Przy tym rozkołysie i kilkunastometrowych łukach zakończonych szarpnięciem bardzo niewskazane jest wisieć na samych nogach.
Mam sposób! Przekładam ramię, którym się trzymam, górą poprzez topensztag, liną łączącą wierzchołki masztów. Teraz wiszę na zgięciu ramienia i dłoń mam swobodną. Teraz mogę drugą ręką podnieść sztag o te głupie dziesięć centymetrów... Nie, już nie mogę. Ręka zbyt zmęczona.
Jest linka. Podciągnę sztag linką. Te głupie dziesięć centymetrów. Odwiązuję od paska, przywiązuję do sztagu... ale nie mogę przywiązać. Palce zaciśnięte na wantach na kształt szponów już pozostają szponami. Jeszcze mnie trzymają na maszcie, ale już nie nadają się do wiązania węzłów. Z wściekłością ciskam linką w dół.
Polecieć w ślad za nią. Skończyć z tą męczarnią i skoczyć. Może uda się ominąć pokład. W wodzie znajdę ochłodę.
Wlazłeś tu, to zrób, co do ciebie należy. Potem będziesz myślał o skakaniu.
Ramię górą, drugą ręką sztag, teraz przetyczka szekli w koniuszkach palców... psiakrew, poleciała do morza.
Niech to diabli. Ciskam bezużyteczną resztką szekli w dół i zaczynam zjazd. Wykończony, niemal chory, poocierany na wewnętrznej stronie ramion i ud staję na pokładzie. Ani o krok nie przybliżyłem się do usunięcia awarii.
Godzina 08.00 – ciśnienie 996 milibarów.
Godzina 09.00 – ciśnienie 993 milibary, zrzucam kliwer sztormowy, dalsza żegluga tylko na kliwrze 3 stojącym na przednim sztagu.
Godzina 10.00 – ciśnienie 989 milibarów, wiatr North-West 10 st.
Ocean grzmi.
Sytuacja jest jednoznaczna. Gdzieś niedaleko przeciąga niż, pogłębiony, być może, przez inny niż, wędrujący szybciej. Fala zdążyła urosnąć podczas dotychczasowej sztormowej pogody i teraz suną zielone pagóry, zwieńczone szumiącymi białymi nawisami, z mocą tak przepotężną, że człowiek wydaje się sobie śmieszny ze swoim pragnieniem żeglowania na takich wodach (...).
Godzina 15.00, ciśnienie 985,5 milibara. Wpisuję do dziennika i ruszam do wyjścia. Uderzenie w lewą burtę rzuca mną o szafę. Znów gramolę się z podłogi i przez zejściówkę na pokład. Tracę już rozeznanie w sile wiatru. Woda frunie w powietrzu, ale widzialność całkiem niezła. Moje doświadczenie nie wystarcza.
Takich fal ani takich wiatrów nie widziałem. Boję się użyć słowa huragan. (...)
Kątem oka widzę tę falę, zjawiła się znikąd, jak większość tych gór wyrastających z wodnej kipieli.
Nad rufą „Poloneza" wyrosła ściana!...
Wparłem się nogami w kokpit, a wolne ramię wsunąłem pod zaknagowane liny. Ogarnięty wodą niczym poduszką, tracę wzrok i słuch. Unosi mnie wodna lawina...
„Polonez" wstał (...).
W głowie mam mętlik, ale jedna myśl dominuje: Robi się coraz ciemniej, jak wysteruję do kolejnej fali?!
Chcę, by to było przywidzeniem, ale nad rufą rośnie ta sama czarna ściana. Wiem, że to koniec, że nie pomoże żaden kurs i żadna teoria. Skuliłem się w kokpicie przy pompie pod krzesełkiem. Mój krzyk ginie pod wodą..."
Styczeń 2012