Colin Firth: Zwyczajny wielki aktor

To jego czas. Colin Firth ma 53 lata i trzeźwe spojrzenie na świat. Ze swoim wyglądem mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet.

Publikacja: 10.09.2013 01:01

W „Jak zostać królem” Firth sportretował człowieka, który próbuje pokonać słabość, bo nowa rola zmus

W „Jak zostać królem” Firth sportretował człowieka, który próbuje pokonać słabość, bo nowa rola zmusza go do publicznych wystąpień

Foto: kino świat

Tekst pochodzi z "Plusa Minusa"

Wysoki, męskie rysy, krótkie, lekko falujące włosy. Marynarka i rozpięta pod szyją koszula. W przeciwieństwie do większości gwiazd, które podkreślają luz T-shirtami i dżinsami, Colin Firth często pokazuje się w garniturze. Z tym swoim wyglądem mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet rolą Marka Darcy’ego w „Dzienniku Bridget Jones”. A dziś staje się jednym z najbardziej interesujących artystów współczesnego kina.

Patrząc na niego z bliska, trudno uwierzyć, że to człowiek, którego Anglicy typują na następcę Laurence’a Oliviera i Anthony’ego Hopkinsa. Firth wydaje się zwyczajny niemal do znudzenia. Na wielkich festiwalach wygląda trochę tak, jakby przypadkiem zaplątał się na czerwony dywan. W czasie rozmowy jest błyskotliwy. Ma niewymuszone poczucie humoru oraz dystans do świata, show-biznesu i samego siebie. Ale jednocześnie nie sili się na oryginalność, niczego nie gra ani nie udaje. Sprawia wrażenie faceta, który właśnie wyskoczył z biura na lunch. Widziałam już takich aktorów. Jodie Foster, Glenn Close, Julianne Moore czy Tom Hanks podobnie jak Colin Firth na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają z tłumu. Barw i wyrazistości nabierają dopiero na ekranie.

Przed niespełna miesiącem Firth za rolę Jerzego VI w filmie „Jak zostać królem” Toma Hoopera nagrodzony został Złotym Globem. Dziś jest niemal pewniakiem w wyścigu oscarowym. Zagrał króla jąkałę, który zasiadł na brytyjskim tronie w 1936 roku, w przeddzień II wojny światowej, w czasie narastania w Europie nazizmu. Brawurowo sportretował człowieka, który próbuje pokonać własną słabość, bo nowa rola zmusza go do publicznych wystąpień.

– Dużo rozmawiałem ze scenarzystą filmu Davidem Seidlerem – mówi. – On też się kiedyś jąkał. Powiedział mi, że czasem czuł się tak, jakby tonął, zanurzał się w otchłani, z której nie ma wyjścia. Strach przed kompromitacją dodatkowo go paraliżował. Ja musiałem to zagrać. Nie przerysowując niczego i nie popadając w śmieszność. Nie mogłem też przestać myśleć, że wcielam się w autentyczną postać – ojca panującej królowej Elżbiety. A przecież nie miałem znikąd pomocy. Gdy grałem weterana wojennego, chodziłem do koszar i rozmawiałem z żołnierzami. Gdy wcielałem się w Vermeera, obserwowałem malarzy przy sztalugach. Budując postać Jerzego VI, nie mogłem zapukać do pałacu Buckingham i spytać: „Jaki był? Jak się zachowywał w domu, kiedy bawił się z córkami? Co pisał w listach do żony?”. Byłem zdany na własną wyobraźnię i własny takt.

Wiedział jedno: Jerzy VI musiał stawić czoło nie tylko własnej słabości. Także światu, który postrzegał go jako nieudacznego jąkałę. To uczucie znał. Sam też latami walczył z image’em narzuconym mu przez reżyserów i media.

Firth urodził się 10 września 1960 roku w Grayshott w Anglii. Pochodzi z rodziny nauczycielskiej, jego ojciec uczył historii, matka – teologii. Wczesne dzieciństwo spędził w Nigerii, gdzie jego dziadkowie byli misjonarzami.

– Tylko proszę nie myśleć, że zajmowali się głównie nawracaniem tubylców – zastrzega Firth w rozmowie. – Dziadek szybko zrozumiał, że Nigeryjczycy bardziej niż słowa bożego potrzebują opieki medycznej. Pokochał Afrykę, więc pojechał do Anglii, skończył medycynę i wrócił jako lekarz.

Teoretycznie Colin nie powinien nic z tamtego czasu pamiętać, ale twierdzi, że Nigeria została mu we krwi. – Czasem czuję zapach tego kraju – mówi. – Kiedy spotykam Nigeryjczyków, kiedy słyszę tamtejszą muzykę, czuję się tak, jakbym znów znalazł się w domu.

Miał pięć lat, gdy rodzina przeprowadziła się z powrotem do Anglii. Jakiś czas spędził też w Stanach. Ale gdziekolwiek był, wszędzie miał podobne kłopoty w szkole, która wydawała mu się miejscem beznadziejnym, gdzie tłamsi się osobowość. A on chciał być artystą, a ściślej – aktorem.

Na swojej drodze poczuł się dopiero wtedy, gdy zaczął się uczyć w Drama Center w Chalk Farm. Dzisiaj tamten czas wspomina z sentymentem, ale i dystansem. – W szkole aktorskiej w latach 80. wszyscy chcieli grać jak De Niro we „Wściekłym byku”. Nikt nie chciał recytować: „Być albo nie być”. Widzieliśmy siebie rzucających niedbale: „You fuck my wife?”.

A jednak Firth w dyplomowym przedstawieniu zagrał Hamleta, i to tak, że wróżono mu świetną przyszłość teatralną i typowano na następcę Laurence’a Oliviera. Dzięki tej roli zadebiutował też na profesjonalnej scenie na West Endzie. W „Another Country” Juliana Mitchella zagrał homoseksualistę skazanego na społeczny ostracyzm. W 1984 roku w filmowej adaptacji tej sztuki po raz pierwszy pojawił się na ekranie. Potem jednak przyszła dekada nie najlepsza. Wystąpił w „Valmoncie” Formana i dość regularnie pojawiał się w telewizyjnych serialach, ale wielkiej, przepowiadanej mu w szkole kariery nie robił.

Wszystko się zmieniło, gdy zagrał pana Darcy’ego w telewizyjnej adaptacji powieści Jane Austin „Duma i uprzedzenie”. Dostał za tę rolę nominację do brytyjskiego Oscara – nagrody BAFTA. Słusznie, bo stworzył finezyjną kreację. Zagrał młodego właściciela dóbr Pemberley, który – choć uchodzi za człowieka nieprzystępnego i wyniosłego – zdobywa interesującą i inteligentną kobietę dzięki zaletom własnej osobowości. Po emisji serialu Colin Firth stał się przedmiotem westchnień Angielek. Nagle spadła na niego szalona popularność. Był zaprzeczeniem modnych w połowie lat 90. wiecznych chłopców. Męski, niemizdrzący się, bez trudu zdobywał damskie serca. Co więcej: dzięki scenie, w której wystąpił w mokrej koszuli, okrzyczano go symbolem seksu.

– Dobrze, że całe to szaleństwo spadło na mnie późno, kiedy byłem dobrze po trzydziestce i miałem już do życia i sławy spory dystans – przyznaje. – W młodszym wieku pewnie by mnie zniszczyło.

Jego wielbicielką była Helen Fielding, która dała nazwisko Darcy’ego jednemu z bohaterów swojej powieści „Dziennik Bridget Jones”. Wprawdzie miał na imię Mark, a nie Fitzwilliam, ale pisarka nie ukrywała, że wzorowała go na postaci, jaką ucieleśnił Colin Firth. A potem, sprzedając prawa do ekranizacji książki, postawiła warunek, by Marka Darcy’ego zagrał właśnie Firth.

– Przyznaję, że zupełnie tego nie rozumiałem – mówi szczerze aktor. – Kiedy mój brat dowiedział się, że zaproponowano mi rolę Darcy’ego w „Dzienniku Bridget Jones”, skomentował: „Niemożliwe! Przecież to powinien być seksowny facet!”. Ale ja nie kaprysiłem. Nie ukrywajmy, do tej roli producenci mogli mieć każdego aktora.

Po dwóch częściach „Dziennika Bridget Jones” etykietka Darcy’ego przylgnęła do Firtha jeszcze mocniej. Nikt już nawet nie chciał pamiętać, że zagrał w „Zakochanym Szekspirze” czy „Angielskim pacjencie”. To go zaczęło uwierać.

– Dziennikarze ciągle mnie pytali, ile z Darcy’ego jest we mnie – mówi. – A ja chciałem go już zostawić za sobą, zwłaszcza że był zupełnie inny niż ja. Jestem aktorem, a on nie mógłby nim być. Dlaczego? Bo nie chce i nie potrafi uzewnętrzniać uczuć. Bo nie lubi dużo gadać. Bo nie ma w sobie ani krztyny egoizmu i narcyzmu.

Postanowił uciec od image’u może trochę nudnego, ale jednak statecznego i interesującego mężczyzny, będącego dla kobiety wsparciem.

– Nie chciałbym do końca życia przeżywać na ekranie miłosnych katuszy – stwierdził i zaczął odmawiać udziału w komediach romantycznych. Szukał ról takich jak Johannes Vermeer w „Dziewczynie z perłą” czy Brit w thrillerze psychologicznym „Trauma”. Ba, spróbował sił w musicalu „Mamma Mia!”. Także dlatego, że mógł się w nim spotkać ze swoją ulubioną aktorką Meryl Streep.

– Nikt z produkcji mnie nie spytał, czy umiem śpiewać – śmieje się. – Jak miałem nagrać w studiu piosenkę pod okiem członków ABBY, myślałem, że umrę. Pocieszyło mnie jedynie to, że spojrzałem na Stellana Skarsgarda i Pierce’a Brosnana, a oni mieli w oczach taki sam strach jak ja.

Ale prawdziwie wielką rolę zaoferował mu debiutujący jako reżyser kreator mody Tom Ford. W ekranizacji powieści Christophera Isherwooda „Samotny mężczyzna” Firth zagrał 52-letniego Brytyjczyka, profesora literatury na Uniwersytecie Kalifornijskim, który po stracie wieloletniego partnera nie chce dalej żyć i przygotowuje swoje samobójstwo.

Jest w „Samotnym mężczyźnie” scena, której nie da się zapomnieć. Colin Firth osiągnął w niej aktorską wirtuozerię. George odbiera telefon. Głos w słuchawce informuje go, że jego partner zginął w wypadku samochodowym. Ale jest rok 1962, homoseksualizm to społeczne tabu. „Rodzina nie chciała pana zawiadamiać, ale uznałem, że powinienem to zrobić” – mówi prawnik. „Rozumiem” – odpowiada George. „Rodzina życzy sobie, żeby pogrzeb miał charakter prywatny”. „Rozumiem” – raz jeszcze powtarza mężczyzna. Zachowuje spokój, drgają mu tylko leciutko mięśnie w kącikach ust.

Za tę kreację Firth dostał w ubiegłym roku nominację do Oscara, ale statuetkę otrzymał Jeff Bridges. W tym roku został nominowany za rolę Jerzego VI. I nie wydaje się, by mógł z kimkolwiek przegrać.

On sam wierzy, że teraz dopiero ma przed sobą dobre lata. Nie jest pięknym chłopcem ani niepokonanym herosem. To po prostu normalny facet. W ubiegłym roku skończył 50 lat. Dla aktorek w tym wieku nie ma zbyt wielu interesujących ról. Dla aktorów – są, zwłaszcza że kino coraz częściej dostrzega dziś dojrzałych mężczyzn.

– Nie odczuwam starzenia się jako osobistego dramatu – twierdzi. – W młodości zazdrościłem dojrzałym aktorom. Uważałem, że nie zagram nic ciekawego, dopóki na mojej twarzy nie odbije się czas. To skazy czynią artystę rozpoznawalnym. Mając chłopięcą urodę, jest się jak białe płótno bez wyrazu i dostaje się nijakie role. Teraz już nie muszę udawać młodzieniaszka przeżywającego pierwszą miłość. Wcielam się w bohaterów, którzy więcej przeżyli i mają bardziej złożone podejście do otaczającej ich rzeczywistości.

Colin Firth jest dziś obywatelem świata. Nosi w sobie wspomnienie Afryki, a na co dzień żyje między Anglią, Włochami i Stanami. Kiedy pytam, gdzie czuje się najbardziej u siebie, przez chwilę zastanawia się, a potem mówi:

– Chyba jednak w Londynie. Tam jest mój dom. Kocham swobodną, międzynarodową atmosferę tego miasta, w którym nic nikogo nie dziwi i nawet najwięksi ekscentrycy nie wywołują na ulicy poruszenia. Poza tym w Londynie fantastycznie współgrają ze sobą nowoczesność i tradycja. Można tam wyjść na gwarną Oxford Street i wtopić się w kolorowy tłum mówiący różnymi językami, ale można się też zaszyć w jakiejś starej uliczce i odwiedzić sklep z guzikami założony jeszcze w XVIII wieku.

Czuje się Brytyjczykiem. Kiedyś otwarcie popierał Liberalnych Demokratów, ale jak twierdzi, zawiódł się na nich, gdy nie spełnili wyborczych obietnic. Sam upomina się głośno o prawa emigrantów i uczciwy handel z krajami Trzeciego Świata. Często bierze udział w akcjach charytatywnych. Uważa, że mając rozpoznawalną twarz, nie może sobie pozwolić na całkowitą bierność w sprawach społecznych.

Z kolei Włochy – kraj jego drugiej żony Livii – kojarzą mu się głównie z pięknymi krajobrazami, słońcem i odpoczynkiem.

– Spotkaliśmy się z Livią w Kolumbii. Pracowała przy produkcji telewizyjnego miniserialu „Nostromo”. To była miłość od pierwszego wejrzenia, jakby uderzył we mnie grom. Przedtem wiązałem się z aktorkami i to było trudne. Bo aktorzy mają bardzo silne poczucie własnego ja, które w jakimś momencie zawsze przeważa nad „my”. Z Livią się nie ścigamy. I jestem bardzo szczęśliwy, że razem z nią w moje życie wkroczyły Włochy. Jeździmy tam często, choćby po to, żeby odwiedzić jej rodziców. Ale też nie ma lepszego miejsca na urlop. Czuję się znakomicie w Rzymie, często też wybieramy się do Umbrii. Mogę się już bez problemu porozumieć z Włochami w ich języku. No i uwielbiam włoskie jedzenie.

W Ameryce Firth często pracuje.

– Stany są mi bardzo bliskie. Nie należę do typowych Anglików, którzy na dźwięk amerykańskiego akcentu wydymają z pogardą usta. Moja matka wychowała się w Ameryce. W Los Angeles mieszka ze swoją matką mój najstarszy syn.

Ale na tamtejszy show-biznes Firth patrzy trzeźwo. – Filmowa Ameryka jest inna niż reszta świata – mówi mi. – Znam wielkich aktorów angielskich, którzy potrafią spędzać tygodnie na planie i nigdy się na nic nie skarżą, nie proszą nawet o własne krzesła. Z kolei pracowałem z gwiazdami hollywoodzkimi, które miały ogromne wymagania albo popadały w czarną rozpacz, kiedy kolega dostał większą lub lepiej urządzoną garderobę. Ale producenci im na to pozwalają, wręcz ich rozpieszczają. W takich warunkach naprawdę bardzo trudno pozostać normalnym. Sława zatruwa. Legiony menedżerów, asystentek i agentów zdejmują odpowiedzialność, przyzwyczajają, że każdą decyzję podejmuje ktoś inny. To często w jakiś dziwny sposób rozszerza gwieździe granice moralności. Wyłącza hamulce i czerwone światełko, które w określonych sytuacjach zapaliłoby się normalnemu człowiekowi.

Firth uważa, że stosunek do gwiazd kina w Europie jest znacznie zdrowszy. Trudno tutaj popaść w buńczuczną wyższość. – W Stanach ludzie, prosząc o autograf, są wniebowzięci: „Kocham cię, byłeś fantastyczny w ostatniej roli”. W Anglii podchodzi do człowieka para i chłopak pyta: „To pan grał w tym serialu?”. „Tak” – odpowiadasz. „Niemożliwe – mówi chłopak. – Na ekranie wygląda pan zupełnie inaczej. Czego to nie zrobi charakteryzacja. A może przybrał pan na wadze?”. A jak już złożysz autograf, dodaje: „To nie dla mnie, to ona chce”.

Kiedy pytam Firtha, czy w jego skromności nie ma kokieterii, bo przecież każdy aktor lubi być kochany i podziwiany, z właściwym sobie dystansem żartuje:

– Eeee tam... Na wielkich festiwalach filmowych czeka na mnie tłumek fotoreporterów, bo każdy musi z czegoś żyć. Ale na co dzień mam do siebie dystans. W filmach o „St. Trinians”, otoczony gronem pięknych, młodych dziewczyn grających uczennice, czułem się niemal jak dinozaur. Jestem spokojnym facetem po pięćdziesiątce, zakochanym w żonie mężem i oddanym ojcem. No dobrze, sporo pracuję, ale co ze mnie za gwiazda?

Tekst pochodzi z "Plusa Minusa"

Wysoki, męskie rysy, krótkie, lekko falujące włosy. Marynarka i rozpięta pod szyją koszula. W przeciwieństwie do większości gwiazd, które podkreślają luz T-shirtami i dżinsami, Colin Firth często pokazuje się w garniturze. Z tym swoim wyglądem mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet rolą Marka Darcy’ego w „Dzienniku Bridget Jones”. A dziś staje się jednym z najbardziej interesujących artystów współczesnego kina.

Patrząc na niego z bliska, trudno uwierzyć, że to człowiek, którego Anglicy typują na następcę Laurence’a Oliviera i Anthony’ego Hopkinsa. Firth wydaje się zwyczajny niemal do znudzenia. Na wielkich festiwalach wygląda trochę tak, jakby przypadkiem zaplątał się na czerwony dywan. W czasie rozmowy jest błyskotliwy. Ma niewymuszone poczucie humoru oraz dystans do świata, show-biznesu i samego siebie. Ale jednocześnie nie sili się na oryginalność, niczego nie gra ani nie udaje. Sprawia wrażenie faceta, który właśnie wyskoczył z biura na lunch. Widziałam już takich aktorów. Jodie Foster, Glenn Close, Julianne Moore czy Tom Hanks podobnie jak Colin Firth na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają z tłumu. Barw i wyrazistości nabierają dopiero na ekranie.

Pozostało 91% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali