Tekst pochodzi z "Plusa Minusa"
Wysoki, męskie rysy, krótkie, lekko falujące włosy. Marynarka i rozpięta pod szyją koszula. W przeciwieństwie do większości gwiazd, które podkreślają luz T-shirtami i dżinsami, Colin Firth często pokazuje się w garniturze. Z tym swoim wyglądem mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet rolą Marka Darcy’ego w „Dzienniku Bridget Jones”. A dziś staje się jednym z najbardziej interesujących artystów współczesnego kina.
Patrząc na niego z bliska, trudno uwierzyć, że to człowiek, którego Anglicy typują na następcę Laurence’a Oliviera i Anthony’ego Hopkinsa. Firth wydaje się zwyczajny niemal do znudzenia. Na wielkich festiwalach wygląda trochę tak, jakby przypadkiem zaplątał się na czerwony dywan. W czasie rozmowy jest błyskotliwy. Ma niewymuszone poczucie humoru oraz dystans do świata, show-biznesu i samego siebie. Ale jednocześnie nie sili się na oryginalność, niczego nie gra ani nie udaje. Sprawia wrażenie faceta, który właśnie wyskoczył z biura na lunch. Widziałam już takich aktorów. Jodie Foster, Glenn Close, Julianne Moore czy Tom Hanks podobnie jak Colin Firth na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają z tłumu. Barw i wyrazistości nabierają dopiero na ekranie.
Przed niespełna miesiącem Firth za rolę Jerzego VI w filmie „Jak zostać królem” Toma Hoopera nagrodzony został Złotym Globem. Dziś jest niemal pewniakiem w wyścigu oscarowym. Zagrał króla jąkałę, który zasiadł na brytyjskim tronie w 1936 roku, w przeddzień II wojny światowej, w czasie narastania w Europie nazizmu. Brawurowo sportretował człowieka, który próbuje pokonać własną słabość, bo nowa rola zmusza go do publicznych wystąpień.
– Dużo rozmawiałem ze scenarzystą filmu Davidem Seidlerem – mówi. – On też się kiedyś jąkał. Powiedział mi, że czasem czuł się tak, jakby tonął, zanurzał się w otchłani, z której nie ma wyjścia. Strach przed kompromitacją dodatkowo go paraliżował. Ja musiałem to zagrać. Nie przerysowując niczego i nie popadając w śmieszność. Nie mogłem też przestać myśleć, że wcielam się w autentyczną postać – ojca panującej królowej Elżbiety. A przecież nie miałem znikąd pomocy. Gdy grałem weterana wojennego, chodziłem do koszar i rozmawiałem z żołnierzami. Gdy wcielałem się w Vermeera, obserwowałem malarzy przy sztalugach. Budując postać Jerzego VI, nie mogłem zapukać do pałacu Buckingham i spytać: „Jaki był? Jak się zachowywał w domu, kiedy bawił się z córkami? Co pisał w listach do żony?”. Byłem zdany na własną wyobraźnię i własny takt.
Wiedział jedno: Jerzy VI musiał stawić czoło nie tylko własnej słabości. Także światu, który postrzegał go jako nieudacznego jąkałę. To uczucie znał. Sam też latami walczył z image’em narzuconym mu przez reżyserów i media.