Ten film zmienił moje życie - rozmowa z Janem Komasą

Reżyser Jan Komasa wyjaśnia Barbarze Hollender, dlaczego zrobił „Miasto 44” - film o Powstaniu Warszawskim.

Aktualizacja: 01.08.2014 17:41 Publikacja: 25.07.2014 19:11

"Miasto 44"

"Miasto 44"

Foto: Akson Studio

Rz: Jak się pan czuje za pięć dwunasta? Ma pan tremę?

Jan Komasa:

Jestem bardzo podekscytowany, jednak tremy nie mam. „Miasto 44" rodziło się przez osiem lat, ale dzisiaj jest dokładnie takie, jakie sobie wymarzyłem.

Ponad pół wieku temu ?Andrzej Wajda nakręcił „Kanał" i, wykorzystując popaździernikową odwilż, złożył hołd pokoleniu Kolumbów. Opowiedział też o meandrach naszej historii, na końcu filmu pokazał kratę i Wisłę, za którą – jak wszyscy wiedzieliśmy – stały radzieckie czołgi. Dlaczego dziś wraca do tego tematu twórca urodzony w 1981 roku, który dorastał w innej Polsce i w innym świecie?

Należę do generacji, która nie miała swoich grudni i sierpni. Właściwie to w ogóle nie miała historii, bo lata 90. były czasem zapominania. Zrywaliśmy z przeszłością. Wszystko, co dawne, wydawało nam się złe i niepotrzebne, nie było cool. Naszą filozofią było: nie oglądajmy się za siebie, dostaliśmy szansę dziejową, pędźmy do przodu. Przynajmniej ja tak czułem. Nie interesowało mnie to, co było. Interesowała mnie zawsze teraźniejszość i przyszłość. Michał Kwieciński wiedział, jak bardzo mnie rwie do przodu. Ale jest nie tylko producentem, lecz również reżyserem, który zdaje sobie sprawę, że czasem trzeba obsadzić ludzi nie „po warunkach". Osiem lat temu powiedział mi: „Twoją energię trzeba wykorzystać". Intuicja podszepnęła mu, że trzeba połączyć koktajle Mołotowa z hip-hopem, którego słuchałem. I że z takiej wybuchowej mieszanki może się zrodzić film, który dotrze do współczesnego widza. Namówił mnie na film o powstaniu.

Jak pan się do tego zadania zabrał?

Przeżyłem niezwykły czas. Michał dawał mi książki, które wręcz pochłaniałem. Zacząłem spotykać się z dawnymi powstańcami. To byli młodzi ludzie, tyle że ze zmarszczkami. W wyobraźni ścierałem zmarszczki z ich twarzy i widziałem moich bohaterów. Wciągnęło mnie. Nie wychodziłem z Muzeum Powstania Warszawskiego. Dyrektor Jan Ołdakowski przypomina reżysera, który stworzył spektakl dla miliona osób rocznie. Ludzie się tam wzruszają, płaczą. Nie mogą o tym doświadczeniu zapomnieć. Jak po wybitnym filmie. Wracałem tam często, chciałem tą atmosferą nasiąknąć. Odkrywałem dla siebie przeszłość, szukając w niej rzeczy uniwersalnych, wspólnych dla wszystkich, bez względu na narodowość. Nie chciałem poddać się jakimś polskim kompleksom, udowadniać, że jesteśmy lepsi.

Wielkie zrywy, rzucanie na szalę własnego życia, romantyzm – to jednak bardzo polskie.

Spojrzałem na tamte wydarzenia inaczej. Walka o wolność, o godność jest wszędzie: od starotestamentowej Księgi Wyjścia do dzisiejszego „Avatara". Chciałem opowiedzieć o istocie rewolucji. O ludziach, którzy chcą czuć się wolni, ale też są wyjątkowi, by móc o sobie powiedzieć: „Po coś tu jestem". O niezgodzie na rzeczywistość i potrzebie zmian, które tkwią w każdym z nas. Także w czasach pokoju, gdy próbujemy potrząsnąć światem, który ma tendencję do konserwatyzmu i utwardzania się. Chciałem w tym filmie złapać ducha rewolty, ale też opowiedzieć o tym, że tak jak nie można z człowieka całkowicie wykorzenić zła, tak też nie można z niego wytrzeć dobra. Ono po prostu w nas jest. Nieraz mogliśmy się powyrzynać, pozabijać, nacisnąć czerwone guziki, a jednak wciąż trwamy. Ludzie mogą dzisiaj ziać nienawiścią, palić tęczę, strzelać, rzucać kostkami brukowymi i wylewać na siebie w mediach pomyje, ale pod tą warstwą koszmaru mają w sobie dobro, o którym trzeba przypominać.

W 2006 roku posłał pan „Miasto 44" na konkurs na scenariusz o Powstaniu Warszawskim i nie zostało ono tam zauważone.

Przegraliśmy, ale Michał wciąż w ten projekt wierzył. Zaparł się i chodził z tekstem wszędzie, rozmawialiśmy z premierem, dostaliśmy wsparcie z Ministerstwa Kultury. Michał przez lata budował front, żeby stworzyć ten film.

Trudno w to uwierzyć, ale walczyliście o „Miasto 44" osiem lat.

Długo, ale ten czas potem zaowocował. Byliśmy naprawdę perfekcyjnie przygotowani do zdjęć. Od 2001 roku, odkąd zdałem na reżyserię, zacząłem bywać na planach filmowych. Spotkałem świetnych ludzi, jednak zbyt często pojawiający się niski etos pracy mnie przerażał. W „Mieście 44" wszystko było dopracowane. Ekipa działała jak szwajcarski zegarek, ludzie zarażali się pasją. Michał Kwieciński stworzył mi luksusowe warunki pracy, dał możliwość zrobienia wszystkiego, co chciałem. Ten film jest dokładnie taki, jaki miał być.

Czy dzisiaj trudno jest zrealizować kino wojenne? Wszystkie efekty trzeba uzyskać na komputerze?

Odtworzenie Warszawy ?z 1944 roku było dla nas ważne. To jest przecież również film o mieście. ?W stolicy nie daje się już nakręcić scen z powstania, ale co mogliśmy, inscenizowaliśmy tutaj. Na Starym Mieście przerabialiśmy całe ulice. Na Mostowej nasi scenografowie zmieniali okiennice, wieszali w oknach inne firanki, wchodzili ludziom do mieszkań. Jeśli lokatorzy na te przeróbki nie chcieli się zgodzić, musieliśmy komputerowo wymazywać nowoczesne zasłony czy anteny satelitarne. Ale na ogół się zgadzali. Hasło „film o powstaniu" otwierało wiele drzwi i serc. Znaleźliśmy plenery także w innych miastach, m.in. w Łodzi, we Wrocławiu. A resztę robiliśmy na komputerze. Tak na przykład powstała scena z wybuchem borgwarda.

Odtworzenie realiów było dla pana ważne?

Bardzo. Scenografia, rekwizyty, kostiumy, obyczajowość, zachowanie bohaterów – chciałem, żeby wszystko było prawdziwe. To w filmie tylko ubranie, ale musiałem je uszyć na miarę. Zrobiłem dokładny research, wiedziałem, że nie mogę nawrzucać scen seksu czy zabijania Niemców jak w „Rambo", bo byłoby to zupełnie bez sensu. I mam wrażenie, że w „Mieście 44" jesteśmy bardzo bliscy realiom historycznym i obyczajowym. Zrobiliśmy film o czasie, gdy młodzi ludzie zwracali się do siebie per „pan", „pani". Nie było mowy, żeby chłopak został z dziewczyną sam na sam. Seks jest tylko w jednej scenie, kiedy nie ma już niczego, kiedy została tylko wola przetrwania i świadomość: „Mogliśmy zginąć siedemnaście razy". Na planie dbaliśmy o prawdę każdego szczegółu, dopiero kiedy odtworzyłem pieczołowicie realia, mogłem sobie pozwolić na jakieś inne środki – zwolnienia czy kilka efektów nierealistycznych. Wiedziałem, że im lepiej to filmowe „ubranie" uszyję, tym wyraziściej będę mógł powiedzieć coś ważnego dla dzisiejszego widza. Nie mogłem dopuścić do sytuacji, w której jakakolwiek dziura czy wada odwróci uwagę od tego, co najważniejsze.

Jak odnaleźli się w „Mieście 44" młodzi aktorzy?

Od początku wiedziałem, że główne role muszą zagrać bardzo młodzi ludzie, rówieśnicy bohaterów. Zosia Wichłacz dopiero dwa miesiące temu zdała maturę. Józek Pawłowski i Ania Próchnik są tylko odrobinę starsi. Na castingach szukałem ludzi interesujących i zdolnych, ale też silnych psychicznie, żeby te zdjęcia mogli znieść. Trafiłem na niebywale utalentowanych aktorów, którzy jeśli nie zostaną w tym zawodzie, to tylko z własnego wyboru, bo kino ich będzie chciało. Już teraz dostają propozycje dużych ról.

Dla pana to chyba również bardzo ważny film.

Są przygody, o których opowiada się wnukom. Filmy, które zmieniają życie. Wiem, że takie jest „Miasto 44".

Zakochał się pan w kinie, gdy na początku lat 90. znalazł się z ojcem, aktorem, na planie „Listy Schindlera". Od tej pory marzył pan o Hollywood. Sądzi pan, że „Miasto 44" otworzy panu drogę do niego?

Nie myślę w takich kategoriach. To było marzenie lat 90., wtedy żyliśmy amerykańskim hip-hopem, czytaliśmy komiksy, oglądaliśmy mecze NBA. Byłem chory na Stany. Dzisiaj jest inaczej. Kocham Nowy Jork, bo można mnie nazwać wielkomiejskim zwierzęciem i gwar ulicy jest moim żywiołem. Ale z kinem jest inaczej. Mam w Stanach agenta i projekt, który rozwijam. To już jednak inna Ameryka niż 20 lat temu. Ameryka po tragedii WTC i po kryzysie. A i my jesteśmy w innym miejscu.

Więc co dalej? „Miasto 44" pana nie sparaliżuje?

Podobno najlepszym sposobem na kaca jest wypicie klina. Mam gotowy scenariusz o latach 90. i ustawianych przez mafię wyborach Miss Polski. To film o tym, co zapamiętałem ze swojego dojrzewania. Współczesny, a jednocześnie kostiumowy, bo niewiele z tamtej rzeczywistości zostało. Wszystko trzeba będzie inscenizować, urządzać, szyć. Liczba efektów komputerowych będzie pewnie taka sama jak w „Mieście 44". Rzucam się w ten wir, żeby być zajęty, nie ulec paraliżowi i lenistwu. Biegnę. Stale do przodu.

Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Rebecca Makkai o słodko-gorzkim dzieciństwie w Ameryce
Kultura
Nowy stary dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie
Kultura
Sezon kultury 2025 w Polsce i Rumunii
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Kultura
Bestsellery Empiku: Sapkowski i „Wiedźmin" zwyciężają szósty raz, Dawid Podsiadło - siódmy
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”