Już sam początek występu był inny niż zazwyczaj. I Koncert fortepianowy Johannesa Brahmsa zaczyna się długim, potężnym orkiestrowym wstępem, typowym dla tego kompozytora. Pianiści wówczas najczęściej zajmują się sobą, nerwowo pocierają ręce, poprawiają poły fraka. A Krystian Zimerman uważnie wpatrywał się w muzyków, jakby chciał od nich zaczerpnąć energię, ale też kontrolując, czy grają zgodnie z jego wyobrażeniami o tym dziele.
To, co nastąpiło potem, także odbiegało od popularnego kanonu wykonawczego. Koncert Brahmsa jest raczej wielką symfonią z rozbudowaną partią solowego instrumentu, a on pozbawił monumentalizmu i zwielokrotnionego forte, jak go interpretują inni.
W ujęciu Krystiana Zimermana otrzymaliśmy dawkę najczystszego romantyzmu z delikatnym ujęciem pierwszego tematu Maestoso. Temat kolejny był oczywiście odmienny, ale bez przerysowań, które pojawiają, gdy pianista chce popisać się siłą uderzenia, atakować słuchacza masą brzmienia, a nie jego klarownością.. Zimerman z rzadka używa pedału, dba, by każdy dźwięk był czytelny, harmonijnie współbrzmiący z innymi.
Piękne było środkowe Adagio – spowolnione, a przecież z wyraźnie prowadzoną narracją. A potem nastąpiło finałowe Rondo zagrane z werwą, momentami radosne, ale też konsekwentnie utrzymane w klimacie romantycznej zadumy.
O niepowtarzalnym charakterze wykonania zadecydował jednak nie tylko sam pianista, ale i towarzysząca mu orkiestra Filharmonii Narodowej. Prowadzący ją Jacek Kaspszyk potrafił osiągnąć tę samą dynamikę, ten sam rodzaj piano i forte. Miało to ogromne znaczenie, ponieważ I Koncert Brahmsa jest nieustannym dialogiem orkiestry z pianistą. Dyrygent sprawił zaś, że toczył się on płynnie i pasjonująco.