Andrzej Świetlik - rozmowa

Andrzej Świetlik opowiada Małgorzacie Piwowar o swojej wystawie „Artyści starali się przychodzić, chętnie" w warszawskiej Lookout Gallery i o tym jak fotografia zmieniła się w ciągu ostatnich lat.

Publikacja: 12.10.2014 17:00

Grzegorz Ciechowski, fot. Andrzej Świetlik

Grzegorz Ciechowski, fot. Andrzej Świetlik

Foto: Lookout Gallery

Co trzeba zrobić żeby zostać sfotografowanym przez Andrzeja Świetlika?

Andrzej Świetlik:

Wystarczy umówić się ze mną na sesję.

Odmówił pan komuś?

Zobacz galerię zdjęć


Tak, politykowi z obszarów bardzo mi odległych. Obawiałem się, że mogą zadziałać emocje, a staram się nie robić zdjęć ze złośliwym podtekstem.

Zamawiający przychodzą z gotowymi wyobrażeniami portretów, które mają powstać?

Różnie to bywa, ale końcowy efekt zawsze jest rezultatem współpracy, porozumienia. Jeśli ktoś przychodzi z pomysłem, który mnie nie przekonuje, to dla świętego spokoju wolę zarejestrować serię nieudanych zdjęć niż walczyć z nim. Chwilę później i tak zrobię po swojemu.

Czy jest wspólny mianownik dla portretów na tej wystawie?

Po pierwsze, lubię je wszystkie. Są śladem sympatycznych spotkań i interesującej pracy. Każde z nich ma swoją niepowtarzalną formę, która czyni je atrakcyjnymi, przynajmniej dla mnie, także i dziś. Po drugie są czarno – białe. Po trzecie nie mają nic wspólnego z polityką. Po czwarte afirmują życie. Summa summarum idealnie spełniają kryteria fotografii potrzebnej.

Są niedzisiejsze?

Są wczorajsze i przedwczorajsze... I mają walor dokumentalny z kilku powodów: czasu powstania, analogowego sposobu zapisu obrazów (wszystkie zdjęcia zarejestrowane zostały na negatywach czarno – białych), ubogich kostiumów z epoki, etc. Są galerią portretów ludzi tworzących kulturę w ostatnich dwóch dekadach minionego stulecia. Niektórych już nie ma wśród nas: Czesława Niemena, Grzegorza Ciechowskiego, Marka Jackowskiego i Marka Walczewskiego. Tym samym wystawa ma również wyraźny pierwiastek sentymentalny. Spotkanie z Markiem Walczewskim było niezwykłe. Wiedziałem, że ma sylwetkę i twarz najbardziej plastyczną spośród osób, które znam. Wystarczyło go delikatnie sprowokować, by tę niecodzienną plastyczność uruchomił. Rozmawialiśmy niewiele. Porozumiewaliśmy się przede wszystkim gestami, mimiką. Jednak podczas każdej sesji jest inaczej. Czasem wystarczy słowo, zdanie, przywołanie wspólnych znajomych, jakiejś historii. By zrobić dobry portret trzeba zdjąć maskę obronną z fotografowanego, którą nosi większość ludzi, ja również. Dlatego każda sesja trwa dość długo, zwykle kilka godzin.

Jednym z najczęściej przez pana fotografowanych był Grzegorz Ciechowski. Dlaczego?

Niekiedy w czasie wspólnej pracy rodzą się relacje koleżeńskie. Niektóre z nich - tak stało się w przypadku Grzegorza - z czasem przechodzą nawet w przyjaźń. Ciechowski, z racji profesji, doceniał wartość i potrzebę dobrej fotografii w promocji swojego wizerunku. W ciągu kilkunastu lat, poczynając od końca lat 80, spotkaliśmy się na kilkunastu sesjach, czyli średnio raz w roku. Za każdym razem znajdowaliśmy jakiś motyw przewodni i wokół niego budowaliśmy opowieść. Chyba najbardziej utkwiła mi w pamięci pierwsza sesja, podczas której powstały zdjęcia do Obywatela GC, stylizowane na modłę soc.

Prezentowane zdjęcia powstawały na przestrzeni ponad 20 lat. Jak bardzo zmieniło się przez ten czas fotografowanie?

Rewolucja dokonała się nieco później, wraz z przejściem na zapis cyfrowy. Nowa technologia znacznie uprościła i potaniła fotografowanie, co jest dobrodziejstwem, ale i pułapką zarazem. W konsekwencji fotografia stała się mniej refleksyjna, a fotografujący wyzwoleni z konieczności myślenia. Można bezkarnie robić mnóstwo zdjęć skoro jakość stała się funkcją ilości. Dawniej w czasie jednej sesji robiło się kilka filmów, maksymalnie kilkanaście, dziś - wiele razy więcej.

Zmieniło się myślenie o portretowaniu ludzi?

Swojej filozofii nie zmieniłem. Dla mnie za każdym razem jest to spotkanie człowieka z człowiekiem.

Celebryci często do pana przychodzą? - Już sporadycznie. Nie znam ich z kolorowych pism, bo takich pism nie kupuję, ani nie oglądam w telewizji, ponieważ dawno temu pozbyłem się telewizora. Oni też mnie nie znają. Są już z innego, młodszego pokolenia. O nich wiedzą ich rówieśnicy. Znają ich dlatego, że są znani, a na tej wystawie nie ma zdjęć osób, którym można by przypiąć taką etykietkę. Niektórzy młodzi fotografowie są jednocześnie celebrytami. Zajmują się fotografowaniem mody i celebrytów. Miałem studentkę, która przerwała edukację z powodu braku postępów, a kilka lat później stała się celebrytką fotografii mody. Nie wiem, czy jeszcze funkcjonuje, bo takie kariery często bywają krótkie.

Fotografia się zdewaluowała?

Stała się bardzo powszechna, i tania, nie tylko w sensie dosłownym. Niektórzy wróżą jej rychły koniec. Przekonany jednak jestem, że przyzwoite portrety będą jeszcze długo potrzebne. W szkołach spotykam młodych ludzi pragnących jak najwięcej się nauczyć. Nie jest ich wielu, ale są. Nieliczni mają też w sobie twórczy niepokój.

A pan go miał jak zaczynał?

Moja droga była długa i w pewnym sensie banalna. Zaczęła się od szkolnego kółka fotograficznego prowadzonego przez geografa, u którego chciałem mieć fory. Potem były konkursy. W końcu miłość do fotografii wygrała z wyuczonym zawodem budowy dróg i mostów.

Miał pan mistrzów?

Dla mnie byli nimi ci, których mogłem spotkać raczej poprzez książki, czasopisma fotograficzne i wystawy. Wśród nich byli także Edward Hartwig i Tomek Sikora, od lat mój dobry kolega.

Był jakiś przełomowy moment?

Tak, ale być może rozczaruję panią - nie pojawił się wcale na początku drogi, lecz wtedy, gdy istniały już pierwsze portrety Grzegorza Ciechowskiego, Kory i kilku innych artystów. W 1990 roku spędziłem dwa miesiące w Waszyngtonie, u mojego brata. Głównie przebywałem w księgarniach i galeriach. Odkryłem tam wówczas pismo "Interview", założone przez Warhola, którego w Polsce jeszcze nie było. Kupiłem wszystkie dostępne numery. Była w nich świetna fotografia portretowa, licząca się nie mniej niż tekst. Po powrocie nabrałem nowego tempa. To spotkanie z nowoczesną fotografią amerykańską pozwoliło mi odważniej wejść w bliższą, bardziej intymną relację z fotografowanym. I pokazywać go w większej ekspresji w znacznie ciaśniejszych kadrach.

Czuje się pan niedzisiejszy?

Jeśli polega to na unikaniu znajdowania się w centrum zdarzeń, to owszem. Rzadko bywam na wielkich imprezach, organizowanych głównie po to, by przybyli goście mogli zobaczyć kto przyszedł. To taki rodzaj rozrywki, jak pójście do cyrku. No, ale i strata czasu. Lepiej spotkać się z przyjaciółmi.

rozmawiała Małgorzata Piwowar

Wystawa czynna do 8 listopada

Co trzeba zrobić żeby zostać sfotografowanym przez Andrzeja Świetlika?

Andrzej Świetlik:

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem
Materiał Promocyjny
BIO_REACTION 2025
Kultura
Meksyk, śmierć i literatura. Rozmowa z Tomaszem Pindlem
Kultura
Dzień Dziecka w Muzeum Gazowni Warszawskiej
Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego
Materiał Promocyjny
Cyberprzestępczy biznes coraz bardziej profesjonalny. Jak ochronić firmę
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Materiał Promocyjny
Pogodny dzień. Wiatr we włosach. Dookoła woda po horyzont