W polskich mediach zapanowała rzadka jak nigdy zgodność. Na czołówkach “Dziennika”, “Gazety Wyborczej”, “Polski” i “Rzeczpospolitej” niepodzielnie króluje 44. prezydent USA - Barack Obama. “Gazeta” nawet zdetronizowała własny tytuł, spychając go w dół, by móc wykrzyczeć wielką czcionką “Obama”.
“Obama przyniósł nadzieję na lepszy świat. (…) Wszystkim (…) powinno zależeć na tym, by Barackowi Obamie się udało. By nie zmarnował tego niewiarygodnego, unikalnego w historii kapitału dobrej woli” - pisze w pełnym patetyzmu komentarzu szef działu zagranicznego “Gazety” Bartosz Węglarczyk.
Nie chcę tłamsić jego optymizmu, ale oprócz wlania nadziei i wiary Barack Obama nie pokazał na razie niczego. Oczywiście dopiero od dzisiaj jest prezydentem największego światowego mocarstwa i na pierwsze oceny trzeba zaczekać przynajmniej rok, ale jego droga do Białego Domu to na razie nic ponad marketingowy majstersztyk, który otacza atmosfera, do której amerykańskie określenie “hype” pasuje jak ulał. Podobnie na rynek wprowadzano iPhone’a - dużo mówienia, dużo trudnych do weryfikacji deklaracji, marketing wirusowy, mało mówienia o konkretach, dużo o emocjach. No i oczywiście hasło wytrych - “pierwszy czarnoskóry prezydent USA”. To tak jak iPhone – “pierwszy taki telefon”. Zbyt iPhone’owi zapewniła przede wszystkim subkultura użytkowników Maca, którzy bez względu na argumenty, zawsze kupują to, co Apple stworzył, resztę zrobił “hype” czyli marketingowy szum. Bazę wyborczą Barackowi zapewnił kolor skóry, resztę również załatwił “hype”.
Wczoraj po raz kolejny Obama pokazał to samo, dużo słów, w których było mało konkretów. Nie wiemy jak nowy prezydent zamierza rozwiązać problemy Ameryki - zarówno te gospodarcze, jak i społeczne, ani jak pomóc w problemach świata - od Izrael, po Iran czy Koreę. Wiemy natomiast kim są jego doradcy. To parada wspomnień - mniej lub bardziej znani ludzie, którzy dosłużyli się politycznych szlifów głównie za czasów Clintona - Gates, Summers, Emanuel i Hillary Clinton to stara gwardia, która już raz u władzy była. Volcker, Biden i Jones też już wszystkie karty zdążyli pokazać. Nie ma wśród nich reformatorów. A reform nie przeprowadza jeden człowiek, ale sztab ludzi o wspólnych poglądach. Prezydent USA jest taki, jacy są jego doradcy i ministrowie. Nawet republikanin Bush nie bał się ryzykować z obsadą stanowisk (Condoleeza Rice), Obama na jego tle jest na razie zbyt zachowawczy. I nie mówi nic oprócz tego, co Amerykanie chcieliby usłyszeć.
Nowemu prezydentowi USA życzę jak najlepiej. Przede wszystkim by okazał się lepszą głową państwa niż George Bush, w którym skupiały się wszystkie stereotypowe wręcz wady amerykańskiej kultury - od ignorancji przez iście teksańską pewność siebie, przekonanie o sile pieniędzy po niewiarę, że istnieje ktokolwiek bardziej inteligentny od niego. Życzę też, by w końcowym rozrachunku Obama nie okazał się nijaki. A na razie to mu grozi.