Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"
W krajach, w których za samo użycie słowa „demokracja” idzie się do więzienia albo dostaje kulkę w łeb, to zjawisko normalne. Artyści, ludzie kultury i przedstawiciele szeroko rozumianego środowiska celebrytów nie mają wyboru: albo będą wychwalać władzę i jej światłe decyzje, albo – w najlepszym razie – zostaną zmuszeni, by z artysty plastyka przebranżowić się w malarza kominów, a z kompozytora w dostawcę kompostu.
W świecie zachodnim artysta ma więcej wolności – popiera władzę, jeśli chce lub wie, że przyniesie mu to uznanie odbiorców, jak było choćby w przypadku komitetu poparcia Baracka Obamy, do którego zapisali się znani reżyserzy, aktorzy i piosenkarze.
W Polsce zjawisko to przybrało rozmiary monstrualne. Tuż przed wyborami jeden z naszych najsłynniejszych lekkoatletów – chodziarz (słowo to niestety nabiera w tym przypadku podwójnego znaczenia) Robert Korzeniowski – mizdrzy się do premiera bardziej niż kiedyś, w studiu telewizyjnym robi to piosenkarka Doda (pamiętne całuski na policzkach Tuska). Szef Platformy Obywatelskiej zaczyna już nawet machać ręką, że nie trzeba, że wystarczy, że dajmy spokój, ale Korzeniowski nie chce się zatrzymać.
„Ale nie, ale dlaczego – emocjonuje się – właśnie to trzeba powiedzieć. Ja chciałem powiedzieć, że pan premier… że nikt jak pan premier nie dba o środowisko sportowe i ja będę na pana premiera głosował”. Tusk wyraźnie się czerwieni. Pamięta, jakim obciachem skończyło się spotkanie komitetu honorowego poparcia Bronisława Komorowskiego. Aktor Krzysztof Kowalewski wyłuszczał wtedy, że zagłosuje na kandydata PO, bo „tak mu się podoba”, Andrzej Chyra zachęcał do głosu na „Władysława Komorowskiego”, a Andrzej Wajda zawstydził nawet premiera, krzycząc o „naszych przyjaciołach w dwóch telewizjach”.