Kończące się ćwiczenia Anakonda i nadchodzący szczyt NATO skłaniają do refleksji, że bezpieczeństwo Polski ma się wprawdzie lepiej niż przed rosyjską agresją na Ukrainę, ale widać też wyraźnie, że w razie wojny tylko jedno państwo mogłoby przyjść nam z realną pomocą – Stany Zjednoczone. O ile oczywiście w przyszłości zechcą podtrzymać swoją determinację.
Nie wynika ona zresztą z zobowiązań nałożonych przez NATO, ale z interesów geopolitycznych Waszyngtonu. Warto to mieć na uwadze.
NATO jest wspaniałym mechanizmem bezpieczeństwa, ale koniec końców pakt to USA. Wszyscy inni jego członkowie w sprawach bezpieczeństwa wiszą u amerykańskiej klamki. I nic nie wskazuje na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości miało być inaczej.
Pokazały to nadto wyraźnie manewry Anakonda. Symulowano podczas nich właśnie zabezpieczenie przerzutu wojsk i sam ich przerzut w strefę walk. Nie były to manewry hipotetyczne, testujące sprawność wojsk i dowodzenia w ogóle, ale bardzo konkretne ćwiczenia potencjalnego scenariusza konfliktu zbrojnego z Rosją. Tylko Stany Zjednoczone pokazały pełnowymiarową zdolność do przerzutu wojsk na dużą skalę, bo też tylko one ją mają. Nikt inny.
Amerykanie cenią NATO jako mechanizm zbiorowego bezpieczeństwa, który wiąże politycznie kraje europejskie i buduje militarną solidarność Zachodu, ale wcale tak bardzo go nie potrzebują, by gwarantować komuś bezpieczeństwo. Ostatnio podpisali np. porozumienie o współpracy obronnej z niebędącą członkiem sojuszu Szwecją, wcześniej zaś ćwiczyli na szwedzkim terytorium użycie systemu obrony powietrznej Patriot. Nie oznacza to, że należy zaniedbywać NATO jako element polskiego bezpieczeństwa, przede wszystkim jednak trzeba chuchać i dmuchać na relacje z USA.