W zgiełku sporów o słowa prezydenta Baracka Obamy, o Trybunał Konstytucyjny, o nocne posiedzenia Sejmu, wielu obserwatorom polityki umyka coraz wyraźniej zarysowujący się kształt przemian, jakie mogą pozostać po rządach Prawa i Sprawiedliwości.
Dla opozycji i części krytyków PiS z obozu liberalno-lewicowego najistotniejsze są zmiany dotyczące szeroko rozumianej praworządności – właśnie spór o TK, trójpodział władz lub np. kolizję nowych ustaw o policji i antyterrorystyczną z częścią swobód obywatelskich i prawem do prywatności. Sęk w tym, że podnosząc te sprawy – skądinąd istotne – opozycja i krytycy rządu spod znaku Komitetu Obrony Demokracji grają na tak wysokim C, że nie są w stanie dostrzec zmian, które PiS powoli przeprowadza w państwie.
Jeśli głównym zadaniem krytyków obecnej ekipy jest tropienie przejawów dyktatury, autorytaryzmu czy innych form „kaczyzmu", nie dostrzegają niczego poza tym. A krótka refleksja zestawiająca różne zjawiska pozwala dostrzec, że jesteśmy świadkami istotnych zmian.
Kilka tygodni temu pisałem, że dzięki swej polityce społecznej PiS zmienia reguły politycznej gry. Działania partii rządzącej będą musiały być punktem odniesienia dla każdego ugrupowania, które zechce zaistnieć na scenie politycznej.
Zmiana ta jest jednak głębsza i dotyczy również podstawowych instytucji państwowych – od szkolnictwa i służby zdrowia przez system emerytalny, gospodarkę po wymiar sprawiedliwości. W wielu dziedzinach można dostrzec, że PiS stosuje zasadę przekraczania „points of no return" – przeprowadzania zmian, których nie da się odwrócić prostą ustawową decyzją kolejnej większości parlamentarnej. Chodzi o doprowadzenie zmian do takiego momentu, że ich odwrócenie będzie albo niemożliwe, albo niezwykle kosztowne politycznie.