10 lat temu, 9 czerwca 2002 roku, w Londynie zmarła Lidia Ciołkoszowa, historyczka, działaczka socjalistyczna, od 1979 r. przewodnicząca PPS na Obczyźnie. Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Nawet w ostatnich latach życia, gdy choroba uniemożliwiła jej aktywne śledzenie wydarzeń politycznych zacierając w pamięci nazwiska jej kolegów partyjnych, nie zapominała, że mam małego synka. Nie były to nigdy grzecznościowe pytania, pani Lidii polityka i wielkie idee nie przesłaniały żywych ludzi, a dzieci po prostu kochała.
Dr Lidia Ciołkoszowa była człowiekiem nieprzeciętnego formatu, a jej wielkość jawi się szczególnie wyraźnie na tle tłumu karłów zaludniających dziś polską scenę polityczną. Jej śmierć pozbawiła nas bodaj już ostatniego wybitnego polityka Polski przedwrześniowej i czołowej postaci polskiego powojennego wychodźstwa politycznego. Lidia Ciołkoszowa była człowiekiem idei i to wielkich. Działalność w Polskiej Partii Socjalistycznej i okres, w którym jej, na emigracji, faktycznie przewodziła, podporządkowana była dokładnie tym samym zasadom, którymi kierowała się w życiu osobistym: szacunku dla człowieka, ogromnej życzliwości, sprzeciwu wobec każdej formy niesprawiedliwości. Socjalizm nie był dla niej pełnym, jeśli nie towarzyszyły mu takie przymiotniki jak "demokratyczny" i "humanistyczny". Pomiędzy funkcjami Lidii Ciołkoszowej polityka i publicysty a rolami żony, matki czy serdecznej przyjaciółki nie było najmniejszego rozdźwięku.
Po latach, gdy dane jej było poznać działaczy dawnej opozycji antykomunistycznej w praktycznej działalności politycznej, głęboko zniechęciła ją ich małostkowość, arogancja, swarliwość, a przede wszystkim ogromny rozziew między szczytnymi hasłami, które głosili, a rzeczywistością ich nie zawsze etycznych poczynań. Był to jeden z powodów, obok podeszłego wieku i słabnącego zdrowia, dla których nie zdecydowała się na powrót do aktywnego życia politycznego w Polsce.
Dla Lidii Ciołkoszowej działalność polityczna to była służba idei, narodowi, ale przede wszystkim konkretnym ludziom. Sama myśl, że mogłaby ona służyć własnemu wzbogaceniu czy choćby załatwieniu jakichkolwiek interesów osobistych napawała ją wstrętem. Jej maleńki domek przy Balmuir Gardens w londyńskiej dzielnicy Putney wypełniony był po brzegi książkami. Uginające się pod wielojęzycznymi tomami półki stały nawet w przedpokoju i na schodach. Było to jedyne bogactwo, jakie w trakcie swego niemal 100-letniego życia zgromadziła. Dodać warto, że większość tych książek miała ślady intensywnej lektury, z wieloma odręcznymi jej notatkami na marginesach.