Od historii sojuszu Petlura – Piłsudski mniej znana jest, niestety, zakończona porażką, próba utworzenia armii białoruskiej. Oddział ten tworzono pod auspicjami Tymczasowego Komitetu Narodowego w Mińsku. Herbem jednostki była Pogoń – co miało nawiązywać do tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego – a sztandarem biało-czerwono-biała flaga, używana do dziś przez białoruską opozycję.
Niestety brakowało chętnych. Do oddziału zgłosiło się zaledwie około 100 ochotników. Spory wpływ miała na to słaba świadomość narodowa Białorusinów i fakt, że większość żołnierzy tej narodowości – w zależności od poglądów – wolała służyć w Armii Czerwonej albo w Wojsku Polskim. Ci ostatni chętnie zasilali m.in. 1. Dywizję Litewsko-Białoruską, która potem miała wziąć udział w słynnym „buncie" Żeligowskiego.
Gdy Polacy musieli uciekać z Mińska przed bolszewicką ofensywą, Białorusini wycofali się wraz z nimi. Następnie niewielki oddział rozpłynął się w fali odwrotu wielkiej armii. – Ukraińskie i białoruskie oddziały były tworzone w ramach koncepcji federacyjnej Józefa Piłsudskiego, zgodnie z którą obok Rzeczypospolitej miały powstać, związane z nią ściśle, Ukraina i Białoruś. Ci żołnierze mieli stanowić kadrę przyszłych armii tych krajów. Projekt ten skończył się jednak porażką – tłumaczy prof. Karpus.
Przepraszam, panowie
Opowieść o wschodnich sojusznikach, którzy przelewali krew za Polskę, jest opowieścią gorzką. Pomimo wielokrotnych deklaracji, że walczą o „wolność naszą i waszą", Polacy toczyli tajne rozmowy z bolszewikami. W październiku 1920 roku gruchnęła wiadomość, że Rzeczpospolita zawarła zawieszenie broni z Sowdepią i rozpoczęła rozmowy pokojowe. Ścigająca pierzchających bolszewików polska armia stanęła z bronią u nogi.
Dla sojuszników Polski – Rosjan, Ukraińców i Białorusinów – był to szok. Ich ziemie nadal znajdowały się bowiem pod bolszewicką okupacją. Nie mniej zszokowani byli ich polscy przyjaciele. „Zdradziliśmy Ukraińców, którzy wiernie dotrzymywali nam braterstwa w dniach tragicznych" – pisał Tadeusz Hołówko. To samo dotyczyło pozostałych jednostek sojuszniczych.
Zgodnie z umową z bolszewikami do 2 listopada 1920 roku Polacy mieli usunąć ze swojego terytorium wszystkie wojska niepolskie. Nasi sojusznicy, z którymi do niedawna walczyliśmy ramię w ramię, zostali postawieni przed dramatycznym dylematem. Albo wyjdą z Polski, albo zostaną rozbrojeni, trafią za druty.
Wówczas zdecydowali się oni na rozpaczliwy ruch. Gen. Bałachowicz na północy, a wojska rosyjsko-ukraińsko-kozackie na południu przekroczyły linię frontu i uderzyły na bolszewików. Opuszczone przez Polaków, liczące 70 tys. żołnierzy wojska nie miały najmniejszych szans. Wyprawa zakończyła się pogromem. Po pierwszych sukcesach oddziały zostały rozgromione przez czerwonych i musiały wrócić do Polski, gdzie zostały internowane.
Szybko nadszedł kolejny cios – pokój zawarty w marcu 1921 roku w Rydze. Oznaczał on nie tylko fiasko programu federacyjnego, ale również fiasko ukraińskich i białoruskich nadziei na niepodległość. Terytoria tych państw zostały rozebrane pomiędzy Polskę a Bolszewię. Również los rosyjskiej kontrrewolucji bez wsparcia Rzeczypospolitej był przypieczętowany.
„Zdrada ryska" – jak wówczas mówiono – szczególnie bolesna była dla Ukraińców, do stołu rozmów pokojowych dopuszczeni zostali bowiem delegaci fikcyjnej, stworzonej przez bolszewików sowieckiej republiki ukraińskiej. Trudno nie zauważyć analogii z rokiem 1945 i uznaniem przez aliantów zachodnich gabinetu Edwarda Osóbki-Morawskiego połączonego z cofnięciem poparcia dla rządu RP na uchodźstwie.
Jałta A.D. 1920
Słynne „Ja was przepraszam, panowie" wypowiedziane przez Piłsudskiego w obozie internowania w Szczypiornie, w którym po wojnie siedzieli zrozpaczeni oficerowie Petlury, było dla nich niewielkim pocieszeniem.
Dla Ukraińców, Białorusinów, a także Rosjan walczących u polskiego boku traktat ryski był tym, czym dla Polaków Jałta. Wśród historyków trwa spór, dlaczego Polska zdradziła swoich sojuszników i wstrzymała ofensywę. Część twierdzi, że młode państwo nie miało siły na dalszą walkę, część uważa, że to zły Sejm wymusił na dobrym Piłsudskim wstrzymanie działań wojennych.
Inni uważają, że drzwi do Moskwy stały otworem. Wystarczyło jeszcze zdobyć się na wysiłek, aby wraz z siłami białej Rosji obalić władzę bolszewików. Otworzyłoby to drogę do restauracji państwa rosyjskiego oraz stworzenia sprzymierzonych z Polską Białorusi i Ukrainy. Piłsudski, stary rewolucjonista, który przez całe życie walczył z caratem, uznał jednak, że większym zagrożeniem dla Polski będzie Rosja biała niż czerwona.
– Dziś, gdy wiemy, jak straszliwym systemem okazał się komunizm, można oczywiście zarzucić mu, że popełnił błąd. Ale wtedy nikt nie mógł przewidzieć, czym będzie totalitaryzm. Spodziewano się raczej, że bolszewizm będzie się liberalizował – mówi prof. Zbigniew Karpus. – Poza tym stanowisko najważniejszych rosyjskich generałów nie było zachęcające. Oni byli gotowi współpracować z Polską, ale pod warunkiem, że ograniczy się ona tylko do terenu byłego Królestwa Kongresowego. Trudno współpracować z takim sojusznikiem – dodał.
Jak potoczyły się losy wschodnich żołnierzy walczących po naszej stronie w wojnie 1920 roku? Każdy starał się urządzić jak mógł. Część po opuszczeniu obozów została na miejscu, żeniąc się z Polkami i znajdując w Polsce pracę. Inni wyjechali do Francji, kolejni – gdy bolszewicy ogłosili amnestię – wrócili do domów, gdzie spotkał ich straszny los w kazamatach Czerezwyczajki.
Semen Petlura został w 1926 roku zastrzelony przez sowieckiego agenta w Paryżu, Borys Sawinkow rok wcześniej – na skutek prowokacji służb specjalnych – został zwabiony do Sowietów, pojmany i zamordowany na Łubiance. Jedynie gen. Bałachowiczowi, jako Polakowi, pozwolono pozostać na terenie Rzeczypospolitej. Nie został jednak przyjęty do Wojska Polskiego, nie uznano jego generalskiego stopnia. Pisał książki, udzielał się publicznie. W 1940 roku został, w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach, zastrzelony na warszawskiej Saskiej Kępie.
Wielu żołnierzy wschodnich jednostek walczących u boku Polaków nie chciało jednak czekać na kulę sowieckiego agenta ani żyć w nędzy na emigracji. Jednym z nich był bałachowiec Paweł Zybienko, jeden z bohaterów „Lewej wolnej". W ostatniej scenie powieści – zrozpaczony decyzją Polski o porozumieniu się z bolszewikami – zatrzymuje się w małym, obskurnym hoteliku w Wilnie. Następnego dnia odwiedza go frontowy przyjaciel:
„Stara Żydówka zamiast portiera, właścicielka, przyjęła go niechętnie i podejrzliwie.
– Paweł Zybienko? To on był w takiej wojennej formie ubrany?
– No, no.
– A kto on panu będzie?
– Znajomy. Co za różnica.
– Pan jego znał?
– A jak znajomego nie znać?
– Niech Bóg broni takich znajomych... Zastrzelił się dziś, nad rankiem! Ach, ach, ach! I rachunku nie zapłacił... Szedłby do lasu strzelać się... Nie, to on we frontowym numerze... Ach tyle przykrości! Na cały hotel; policja, komisja... Pan jego dobrze znał? U niego żadnych rzeczy nie było...".
Sierpień 2011