Wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński zapowiedział utworzenie specjalnego zespołu, który zajmie się monitorowaniem wpływu elastycznych rozwiązań czasu pracy na wzrost gospodarczy i konkurencyjność przedsiębiorstw. Dla uczestników warszawskich demonstracji planowane uelastycznienie czasu pracy, choć ma pomóc firmom przetrwać kryzys, było jednym z głównych powodów protestu.
Tyle że na razie nie wiadomo, kiedy ten zespół ma ruszyć, kto w nim będzie pracować, ani kiedy powstanie zapowiadany przez Piechocińskiego końcowy raport. – Trudno więc nie odnieść wrażenia, że była to próba wyciągnięcia ręki do związkowców i zagrania na nosie Platformie. Problem w tym, że nie została zauważona – mówi Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Zakończone właśnie protesty w stolicy biły nie tylko w PO i Donalda Tuska, ale także w PSL. Wszystko dlatego, że jednym z postulatów była dymisja ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza, któremu protestujący zarzucają, że utrudniał związkom prace w Komisji Trójstronnej i że sprzyjał w niej przedsiębiorcom.
– Te zarzuty są PSL bardzo nie w smak, bo kolidują z dotychczasowym wizerunkiem ludowców jako tej partii, która stara się ze wszystkimi dogadywać i być w tej koalicji bardziej „ludzką twarzą” – mówi Rafał Chwedoruk, politolog z UW.
W kryzysie to resorty ministrów z PSL (jak gospodarki czy pracy) są szczególnie narażone na krytykę. Spadające notowania Stronnictwa zmuszają ludowców do poszukiwania pomysłu na siebie. – Widać, że wracają do starej praktyki odgrywania w tej koalicji roli wewnętrznej opozycji. Nie wiem tylko, czy Janusz Piechociński jest takim liderem, który byłby w stanie prowadzić tego typu rozgrywki wobec Donalda Tuska. Ale innego wyjścia nie ma, bo PSL coraz mniej się liczy – mówi Jabłoński.