Nie wystarczy mieć teorii na temat tego, co wydarzyło się w Polsce 16 listopada 2014 roku. Ekrany telewizyjne, łamy gazet i media społecznościowe pełne są teorii, tez, podejrzeń i oskarżeń. Proponowane są wyjścia z sytuacji, rozwiązania kompromisowe lub radykalne. Padają coraz ostrzejsze słowa, często obraźliwe, najczęściej rzucane przez tych, których przyjęło się od kilku lat nazywać mediami władzy.
Procedury do zakwestionowania
Im więcej jednak mamy teorii, tym mniej znamy fakty, których od początku zresztą było zdumiewająco niewiele. Wśród kilkudziesięciu osób, z którymi rozmawiałam o ostatnich wyborach, tylko jedna była członkiem komisji i obserwowała wyniki od początku do końca, trzy osoby oprócz oddania głosu spędziły trochę czasu w punkcie wyborczym na obserwacji, dwie osoby były wypytywane w ramach exit polls. Większość moich rozmówców to osoby aktywne lub rozbudzone politycznie i większość nie miała wątpliwości, kto, gdzie i co zrobił. Od wersji najłagodniejszej: PKW miała za mały budżet i musiała wziąć ofertę komputerową z przeceny, po najdrastyczniejszą – wszystko było zaplanowane, przeprowadzone wedle planu i było to masowe fałszowanie wyborów, może nie najważniejszych, ale będących próbą generalną przed ważnymi wyborami 2015 roku. Żadna z teorii nie była oparta na faktach.
Z chóru wyróżniał się (pozytywnie) Paweł Kowal, który tak jak ja (dlatego oczywiście mi się podobał) mówił, jak mało wiemy o przebiegu wyborów i ile procedur można by zakwestionować, poczynając od pierwszego kroku w dniu głosowania, czyli przywiezienia kart do punktów wyborczych. Kowal, tak jak ja, wielokrotnie uczestniczył w misjach obserwacyjnych podczas wyborów w krajach – w odróżnieniu od Polski – postkomunistycznych, zacofanych politycznie i dopiero pełzających w stronę demokracji. Słusznie zauważył więc, że wiele przypadków mających miejsce w dniu wyborów w Polsce wymagałoby od obserwatorów międzynarodowych zapisania ich jako naruszenia. A naruszenia są potem analizowane, sumowane i stanowią główną podstawę do stwierdzenia, czy wybory były prawidłowe czy nie.
OBWE, do którego mam wiele zastrzeżeń, lubi manewrować i oceniać wybory na przykład jako dwa kroki w przód, jeden w tył lub na odwrót, dwa w tył, jeden w przód. A to pokazuje raczej nastawienie krajów dominujących w OBWE do klienta niż prawdziwą ocenę przebiegu wyborów. Ale OBWE sprawnie zbiera raporty o naruszeniach i zawsze można do nich zajrzeć, by wyrobić sobie opinię.
Po wyborach 16 listopada SLD chyba pierwsze wspomniało o możliwości zwrócenia się o pomoc do obserwatorów OBWE (jest tam zawsze bardzo dużo Rosjan), a po tygodniu zaczęły rozlegać się głosy tych, którzy przypomnieli sobie, że Polska należy do Unii Europejskiej, a nawet do Rady Europy, która ma tak zwaną komisję wenecką czuwającą między innymi nad prawidłowym przebiegiem wyborów w krajach członkowskich. Z niezrozumiałego dla mnie powodu wzmianki o Unii Europejskiej, a zwłaszcza o OBWE, wywołały nadpobudliwe ataki polityków i komentatorów, w czym celowała agresywna, niemłoda już blondynka w Radiu Zet i w TVN 24. „Donoszenie" do UE lub OBWE zostało potraktowane jako objaw zdrady narodowej swoim obrzydlistwem dorównującej co najmniej poinformowaniu Amerykanów przez pułkownika Kuklińskiego, że nieboszczyk Jaruzelski przygotowywał stan wojenny.