– Ukraińska kontrofensywa już się zaczęła, i to na naszym terytorium – mówiła łamiącym się głosem pochodząca z Donbasu rosyjska propagandzistka Julia Witiaziewa.
W ciągu tygodnia ukraińska armia zaatakowała kilkadziesiąt celów leżących wzdłuż granicy na terytorium rosyjskim. Ponad 20 dronów jednocześnie uderzyło na Krym, w innych miejscach spalono trzy rafinerie i składy paliw. Po rosyjskiej stronie granicy, w obwodzie briańskim, znów dochodziło do starć z oddziałami wkraczającymi z terenu Ukrainy – prawdopodobnie znów były to siły Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego.
Z kolei rosyjska armia nie jest w stanie uzyskać na lądzie żadnego sukcesu. Bojąc się ukraińskiego ataku, ostrzeliwuje zajadle okolice Chersonia i Odessy, jakby podejrzewała, że Ukraińcy mogą rozpocząć forsowanie Dniepru lub wyruszyć na wybrzeże Krymu.
Strefa ryzyka
W samej Moskwie panuje strach. Od półtora tygodnia patrolowana jest przez grupy pracowników budżetówki wypatrujących ukraińskich dronów. Po ataku na Kreml nocą 3 maja nawoływano do wzmocnienia obrony przeciwlotniczej, ale Rosja nie ma takich zasobów, by ochronić cały ogromny stołeczny megapolis. Ukraińska armia zaś ogłosiła, że przeszkoliła już 10 tys. operatorów dronów, co wywołuje dodatkowe zdenerwowanie w Moskwie.
Czytaj więcej
Kreml boi się własnego święta 9 maja, a właściwie tego, co ukraińska armia może zrobić w jego trakcie w samej stolicy.