Wbrew politykom opozycji i dużej części komentatorów nie uważam ubiegłotygodniowego szczytu bliskowschodniego za porażkę polskiej dyplomacji. To dobrze, że doszło do tak ważnego spotkania w Polsce, to dobrze, że Warszawie udało się przeforsować taki kształt ostatecznego komunikatu po szczycie, w którym nie padała wprost nazwa państwa Iran, dobrze też, że to w Polsce pierwszy raz od dawna przedstawiciele Izraela i państw arabskich siedli przy jednym stole, by dyskutować o bezpieczeństwie w regionie.
Niepokoi jednak polsko-żydowskie tło tej konferencji, które ujawniło zupełną amatorszczyznę naszej dyplomacji. A dokładniej pokazało, że relacje polsko-izraelskie i polsko-żydowskie są funkcją polityki krajowej. Było to doskonale widać po reakcjach na różne niemądre wypowiedzi, które padły przy tej okazji o relacjach polsko-żydowskich. Pierwsza wypowiedź padła z ust dziennikarki amerykańskiej telewizji MSNBC Andrei Mitchell, która mówiła o bohaterach getta walczących z „polskim i nazistowskim reżimem”. To wypowiedź w oczywisty sposób skandaliczna, nieprawdziwa i bardzo dla Polski krzywdząca. Nie było żadnego „polskiego reżimu”, Polska padła ofiarą III Rzeszy, która narzuciła tu swój reżim okupacyjny. Dlatego tę wypowiedź należało sprostować. I dobrze, że polska dyplomacja zadziałała, sprostowania zażądał Ronald Lauder, szef Światowego Kongresu Żydów, co z pewnością zrobiło na władzach stacji i na samej dziennikarce większe wrażenie, niż wszystkie pohukiwania z kraju, łącznie z żądaniem jednego z wicemarszałków Sejmu by Mitchell z Polski wyrzucić i zakazać jej ponownego przyjazdu.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Nie dodaje bowiem powagi polskiemu państwu sytuacja, w której prezydent, premier i inne najważniejsze osoby odnoszą się do – owszem skandalicznej – wypowiedzi dziennikarki amerykańskiej telewizji. Ściganie się na oburzenie – kiedyś nazwałem tę dyscyplinę oburzingiem – nie jest zbyt konstruktywną metodą uprawiania polityki. Ale nasi politycy chcieli zareagować, chcieli wyrazić swoje oburzenie w mediach społecznościowych, by ich wyborcy zobaczyli jak dzielnie walczą o cześć i honor swego narodu. Tyle tylko, że pokazali jak słabe mamy państwo, jak łatwo doprowadzać nasze emocje polityczne do wrzenia oraz, że zamiast prawdziwej, uprawiamy dyplomację twitterową.
Dokładnie tak samo było z wypowiedzią premiera Beniamina Netaniahu zacytowaną przez "Jerusalem Post", z której miało wynikać jakoby polski naród współpracował z Niemcami przy holokauście. To też nieprawda. Ale zamiast sprawdzić, czy wypowiedź taka miała miejsce, odezwał się na Twitterze prezydent RP. Później oburzali się wszyscy, by pokazać jacy są twardzi i jak walczą o dobre imię Polski. Emocje były tak gorące, że nawet gdy premier Izraela potwierdził, że jego wypowiedź została przekręcona (miał na myśli poszczególnych Polaków, a nie cały naród), premier Mateusz Morawiecki ostatecznie odwołał swój poniedziałkowy wyjazd do Izraela na szczyt Grupy Wyszehradzkiej odbywający się gościnnie właśnie w tym kraju. W efekcie polityka zagraniczna niemal 40-milionowego kraju stała się zakładnikiem grupki krzykaczy i antysemitów na Twitterze, którzy podnieśli larum. Podejmując fatalną decyzję o odwołaniu udziału w szczycie V4 premier Morawiecki rozzuchwalił środowiska skrajne (również w Izraelu), a także antysemickie. Mało tego, dał im sygnał, że w przyszłości – szczególnie w roku wyborczym – mogą sobie pozwalać na rozmaite prowokacje. W ten sposób stał się tych środowisk zakładnikiem.
Bo takie są efekty mylenia polityki zagranicznej z dyskusjami w mediach społecznościowych.