[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/05/20/kara-boza-panie-premierze/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Nagle zaroiło się w salonie od "karłów moralnych", najwyraźniej niezdolnych pogodzić się z tym, że Wałęsa ma miejsce w historii, a oni są tylko drobnymi, zaplutymi frustratami, którzy zazdroszczą mu wielkości. I będzie się roić coraz bardziej, bo skoro Wałęsa na pytanie, czy to prawda, że 4 czerwca będzie świętować, reklamując Libertas, odpowiada: "nie ma jeszcze ustaleń" i "zrobię, co będę chciał", to wiadomo.
W tym wszystkim najbardziej mnie śmieszy mina premiera Tuska. Rzecz nie w tym, że Wałęsa wynajmuje się za pieniądze, do czego rozpaczliwie usiłuje sprawę zredukować zszokowany salon. Rzecz w tym, że Wałęsa powiada Europie, iż "jest w niej miejsce" na inny model integracji, na krytykę brukselskiej biurokracji, na negowanie traktatu lizbońskiego. Wie, co mówi, czy też nie wie, robi to za pieniądze, uwiedziony wizją "prezydenta Europy" czy na złość Kaczyńskiemu – nieważne, grunt, że głosi najsurowiej zakazane herezje. I to głosi je jako, z poręki Tuska, unijny "mędrzec". To dla premiera eurokompromitacja najgorsza z możliwych.
I bardzo mu tak dobrze. Wojna salonu z pamięcią narodową nie była wojną Tuska, mógł w niej zachować się uczciwie. Tymczasem dla doraźnych korzyści ochoczo wziął udział w wielkiej podłości – w gnojeniu historyków, w nagonce na IPN, w straszeniu naukowców kontrolami, a dziennikarzy rewizjami. A Wałęsa odwdzięczył się wystrychnięciem go na eurodudka. Brawo! Należało się jak mało komu.