Za każdym razem głos spikera informuje, iż owe reklamówki (już mniejsza, że głupawe) finansowane są z funduszu ministerstwa, a więc z moich podatków, w ramach "akcji" o jakiejś napuszonej nazwie.
Tak się składa, że w ogóle nie jeżdżę samochodem, wyłącznie pociągami. I to dużo. Mogę więc z ręką na sercu zapewnić, że pociągi są drogie, brudne, zdewastowane i notorycznie spóźnione – nawet te "euro" i "inter" codziennie łapią na swej trasie co najmniej kwadrans w stosunku do rozkładu, o tańszych zaś nie ma w ogóle co mówić.
Z roku na rok jest coraz gorzej. I będzie jeszcze gorzej, bo, jak wyznał niedawno jeden z szefów jednej ze spółek utworzonych na bazie dawnej PKP, na przywrócenie zdekapitowanej kolejowej infrastruktury do stanu pierwotnego potrzeba 47 miliardów złotych. Zwracam uwagę – nie na modernizację, nie na budowę nowych, szybkich linii, tylko na "przywrócenie stanu" sprzed lat! Większych ambicji PKP już nie ma. A i tych nie spełni, bo wiadomo, że ani 40, ani nawet 1 miliarda rząd jej nie da, niby skąd. Chyba że rozlatujące się tory spowodują wreszcie jakąś spektakularną katastrofę z dużą liczbą ofiar, wtedy się pieniądze weźmie z innych, piarowsko mniej pilnych potrzeb.
Ale na produkowanie idiotycznych reklamówek pieniądze są. Ktoś je komuś zleca, ktoś na nich zarabia. Coś to państwu przypomina? "Ja tam, proszę pana, to mam bardzo dobre połączenia"? Wystawa plakatu "podróż koleją skraca czas podróży koleją"? Bingo. "Kolejarze i artyści raz jeszcze trafili w przysłowiową dziesiątkę"!