Amerykanie milczą. Prokuratura jest bezradna, wyznawcy tezy o rozkazie "ląduj, dziadu!" mogą więc dalej oddawać się swemu hobby, ale nie o ten aspekt sprawy mi idzie.
Zdumiewa coś innego. Coś, o czym wszyscy milczą, więc jak rozumiem – uważają to za oczywiste.
A ja nie jestem w stanie pojąć, dlaczego wszyscy – od Napieralskiego po Kaczyńskiego, czy wręcz od Sierakowskiego do Jurka, zarówno ci wierzący w pijanego Lecha Kaczyńskiego wdzierającego się do kokpitu, jak i ci od sztucznej mgły i podpiłowanego skrzydła – uważają za naturalne i oczywiste, że Amerykanie podsłuchują polskiego prezydenta. I w dodatku, jak rozumiem, nie w ramach jakiejś operacji, tylko tak, rutynowo… I milczą. I chyba nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że milczą.
Parę lat temu MON odtajnił analizy wojenne Układu Warszawskiego. Zawierały m.in. szacunki strat, jakie poniósłby PRL wskutek amerykańskich ataków jądrowych. Większość dziennikarzy – nikt ich nie zmuszał! – zredagowała swe informacje tak, że można było zrozumieć, iż chodzi o ofiary jakichś radzieckich uderzeń atomowych, które z niejasnej przyczyny (wrodzone zło?) Rosjanie planowali przeprowadzić przeciw swemu sojusznikowi na trasie przemarszu własnych wojsk…
Niegdysiejszy agent Marian Zacharski wspomina, jak w 1994 r., gdy Amerykanie zablokowali jego nominację na szefa wywiadu, bo w latach 80. szpiegował USA, ktoś z polskiej strony zapytał ambasadora Stanów, czemu tak postąpili. Przecież w Rosji na czołowych stanowiskach w służbach i dyplomacji pracują oficerowie, niegdyś zaangażowani przeciw USA, i Amerykanie normalnie z nimi współpracują. A w Polsce nie chcą. Ambasador miał odpowiedzieć krótko: – Jakbyście byli Rosją, to byście robili, co chcecie, ale ponieważ nie jesteście, to nie będziecie robili.