Przewidział to Jerzy Miller, który trzy tygodnie temu w wywiadzie dla "Rz" współczuł śledczym: "Każda osoba może odmówić zeznań, w przypadku gdy własne zeznania mogą ją obciążyć. Myślę, że bardzo wiele osób odmówi zeznań. Trudno będzie o świadków".
Po 16 miesiącach prokuratura wojskowa zakończyła najbardziej oczywisty i najprostszy wątek smoleńskiego śledztwa. Coś, co jasno wynikało z dokumentów. Trzech żołnierzy z czteroosobowej załogi tragicznego rejsu nie miało dopuszczenia do wykonywania lotów, jeden z nich nie miał przed startem dość czasu na odpoczynek.
Prokuratura, nie podając choćby funkcji podejrzanych, tworzy niepotrzebne łamigłówki – wystarczy przeczytać raport Millera, żeby wiedzieć, kto z dowódców odpowiadał za "wyznaczenie i przygotowanie załogi" na lot 10 kwietnia.
Dla prokuratury proste historie się skończyły, teraz zaczną się schody. Złe szkolenie, brak symulatorów, niedostateczna liczba pilotów, brak nawigatorów, fałszowanie dokumentów, naruszanie procedur bezpieczeństwa – to wina wielu ludzi, a nawet całego systemu, który funkcjonował latami. Trudniej będzie wskazać konkretnych oficerów i udowodnić im niedopełnienie obowiązków przed sądem.
Tym bardziej że nikt nie będzie miał ochoty wziąć niczego na swoje sumienie. Pułk jest w likwidacji. Część oficerów poszła do rezerwy, część do innych jednostek, niektórzy dostali kopa w górę i poszli do Dowództwa Sił Powietrznych. Tak samo jak ich zwierzchnicy – zaraz po tragedii dostawali posady w Sztabie Generalnym, a potem rezygnowali z noszenia munduru. Jakoś nikt nie kwapił się, żeby posypać sobie głowę popiołem. Zamiast tego słyszeliśmy przez miesiące kłamstwa o elitarnym pułku, świetnym przygotowaniu załóg i przestrzeganiu przepisów.