Nie wyciągnęli wniosków z tego, że zarządy firm nie jeżdżą jedną windą. Zapomnieli o bolesnej nauczce, że nie zabiera się na pokład samolotu połowy elity politycznej kraju. Znaleźli sobie rządową jadłodajnię. Sympatyczne gabineciki dawały pozór dyskrecji, a szef kuchni chwalił się szeroko, kto to u niego nie bywa. Prezesi firm, z prezesem rady ministrów na czele. Zarządy korporacji i zarządy partii. Urzędnicy i politycy. Politycy i biznesmeni. Biznesmeni i ich asystentki. Albo asystenci. Chłopcy i dziewczyny. Z piaskownicy.

Gdyby szukać miejsca na podsłuchowe łowy, nawet idiocie przyszłoby do głowy, że rządowa jadłodajnia nadaje się do tego najlepiej. Czym więc powinna być? Bastionem zabezpieczanym kontrwywiadowczo przez wszystkie możliwe służby dzień po dniu. Już wiemy, że nie była. A oni? Ci co dali się nagrać? Pardon. Dawali się nagrywać przez tyle czasu? Ci, co teraz sikają w portki, że i ich rozmowy wyjdą na jaw?

Czy zgrzeszyli tylko bezkrytycyzmem? A może to przekonanie, że jest się Panem Bogiem. Nienaruszalnym. Wiecznym. Niepokonanym. Zobaczymy. Heca się dopiero rozkręca. Na razie mamy pierwszą z zabawnych puent. Odstrzelonym numer jeden jest intelektualny gigant, minister spraw wewnętrznych, koordynator służb, sam w odpowiednim stopniu. Ktoś go załatwił jak dziecko.