Błędna ocena matury spowodowała, zdaniem Jasiewicz, naruszenie jej dóbr osobistych – twórczości naukowej i prawa do kształcenia. W pozwie maturzystka analizuje swoje odpowiedzi i wskazuje, że nie powinna ponosić odpowiedzialności za rozbieżności między podręcznikiem, z którego przygotowywała się do matury, a opinią egzaminatora. Według niej oceniający pracę nauczyciel popełnił błąd, przez co doszło do wypaczenia całego wyniku egzaminu. Dlaczego poszła do sądu? Bo system nie przewiduje trybu odwoławczego od wyników matur. Dziewczyna domaga się więc ustalenia nowego wyniku egzaminu i powtórnego wydania świadectwa maturalnego.
Proces zakopiańskiej maturzystki będzie precedensowy. Dotychczas bowiem nikt nie zdecydował się na wytoczenie procesu jakiejkolwiek komisji egzaminacyjnej. A z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że pozwów takich powinno być znacznie więcej. NIK alarmuje, że co czwarta oceniona praca egzaminacyjna (test szóstoklasisty, gimnazjalisty i egzaminy maturalne oraz zawodowe) okazała się źle sprawdzona! Ta liczba może być jeszcze większa, bo ponownych sprawdzeń dokonywano tylko na wniosek zainteresowanych. I to tych bardziej upartych, bo zapewne wielu uczniów – choć nie zgadzało się z wynikiem egzaminu – prośby o weryfikację wyniku nie złożyło bądź machnęło na to ręką.
O tym, że system egzaminacyjny jest zły, od lat mówią nauczyciele w liceach, a także rektorzy wyższych uczelni. Ci ostatni twierdzą, że dziś matura nie jest żadnym miernikiem wiedzy przyszłych studentów. Świadomość istnienia błędów w systemie ma też Centralna Komisja Egzaminacyjna.
I co? I nic. Ani z jej strony, ani ze strony MEN nie widać chęci do zmian. Słowa o konieczności poprawy systemu przygotowywania i oceniania egzaminów padają tylko wtedy, gdy media lub NIK pokażą niedociągnięcia. Ale na biciu w piersi się kończy. Na gruntowną naprawę polskiego systemu edukacji nikt nie ma odwagi albo – co gorsza – pomysłu.