Do przerwy przewagę miała Legia, po przerwie najpierw Lech, ale wkrótce gra się wyrównała. Legioniści oddali kilka celnych strzałów na bramkę, Lech ani jednego, przynajmniej groźnego.
Można było odnieść wrażenie, że najpierw zawodnicy czują do siebie wzajemny respekt, zdając sobie sprawę, że każdy błąd może być kosztowny. Wkrótce się odkryli (przynajmniej gospodarze), ale ich ataki nie kończyły się sukcesem. Z czasem respekt się skończył, a zastąpiły go złośliwości. Sporo fauli, zdecydowanie złośliwych po obydwu stronach. Jakby pokazanie przeciwnikowi kto tu jest ważniejszy i silniejszy fizycznie miało być ważniejsze od celu zasadniczego, jakim jest gol.
Czytaj więcej
Te spotkania zawsze elektryzują kibiców, zwłaszcza jeśli obie drużyny walczą o mistrzostwo Polski, a takie plany mają i w Warszawie, i w Poznaniu.
W rezultacie oglądaliśmy mecz nie tylko pełen rwanych akcji, ale jak gdyby stał się on przeniesieniem na boisko atmosfery z trybun. Sędzia Piotr Lasyk zezwalał na wiele złośliwości i chyba zbyt późno, bo dopiero w drugiej połowie zaczął karać graczy kartkami. Krótko mówiąc dawał im się bić.
Szczęśliwie oni bić się też nie umieli, więc nie można powiedzieć, że siekiera wisiała w powietrzu, ale trudno też było poczuć zapach fajki pokoju. A po ostatnim gwizdku wszyscy podali sobie ręce, niektórzy dziękowali sobie „na misia”, wyraźnie zadowoleni, że to się już skończyło.