Czytaj więcej:

Opozycja i spora część komentatorów rozpoczęły brawurową akcję „obrony Lecha Wałęsy". Jeden z popularnych dziennikarzy zwalczających obecną władzę napisał wręcz na Twitterze, że obrona pierwszego przewodniczącego „Solidarności" to obrona podstawowych wartości. Inni powtarzają, że mamy do czynienia z „opluwaniem" czy niszczeniem Wałęsy, naszej narodowej legendy. Ze sprawy zawartości „szafy Kiszczaka" usiłują uczynić kolejny argument do uderzania w rząd PiS.

Owszem, wypowiedź szefa MSZ o Wałęsie jako marionetce komunistów nie była potrzebna. Znacznie więcej wyczucia miała premier Beata Szydło, która w poniedziałek przekonywała, że wyciąganie wniosków z ujawnionych dokumentów jest zadaniem historyków, a nie polityków.

Absurdem jest atakowanie dziś IPN jako instytucji pisowskiej. Wszak wyboru obecnego prezesa Łukasza Kamińskiego – który zdecydował o udostępnieniu akt – dokonała Platforma. A insynuacji Ryszarda Petru o tym, że wdowa po generale Kiszczaku spiskowała z PiS przy okazji ujawniania archiwum męża, nie sposób w ogóle brać poważnie.

Takie reakcje nie mają sensu także dlatego, że ujawnione w poniedziałek dokumenty nie przynoszą rewolucji. Większość historyków, a nawet działaczy podziemia, miała świadomość, że po Grudniu '70 późniejszy lider „Solidarności" uwikłał się we współpracę z bezpieką. Ulegała ona stopniowemu rozluźnianiu aż do 1976 r. – co zresztą znajduje dowód w ujawnionych archiwach – gdy Wałęsa radykalnie zerwał rozmowy z SB. A cztery lata później stanął na czele „Solidarności" i na trwałe zapisał się w polskiej historii.

Zgoda, część historyków czy publicystów prawicy wyżywa się dziś na byłym prezydencie. Jednak znacznie bardziej szkodzi dobremu imieniu Lecha Wałęsy on sam, kiedy przedstawia coraz to bardziej karkołomne tłumaczenia dotyczące swego zachowania po masakrze w grudniu 1970 r. I daje w ten sposób paliwo swoim przeciwnikom.