Okazało się, że Obama nie jest wcale takim gołębiem, jakiego chciałaby w nim widzieć amerykańska lewica, aczkolwiek daleko mu oczywiście do jastrzębi pokroju Dicka Cheneya czy Donalda Rumsfelda.
Świeżo upieczony przywódca USA musiał szybko zatrzeć to niedobre wrażenie. Dziś jest znów człowiekiem pokoju, wyciągającym rękę do Rosji i Syrii, a za chwilę być może także w stronę Kuby. Chce się układać z Moskwą w sprawie systemu antyrakietowego, nie bacząc na umowy podpisane z Polską i Czechami. Nie sprzeciwia się także wznowieniu kontaktów między NATO a dyplomatami z Kremla.
To klasyczny szachowy gambit: Obama poświęca tarczę i pryncypialne stanowisko Waszyngtonu w sprawie wojny rosyjsko-gruzińskiej na rzecz przyszłych zysków – mglistych i niepewnych. Nikt bowiem nie może zagwarantować, iż Rosjanie zmuszą Teheran do zatrzymania programu nuklearnego i pomogą NATO w wojnie z afgańskimi talibami. Amerykański prezydent wręcza rosyjskiemu niedźwiedziowi marchewkę, licząc na to, że miś kiedyś się odwdzięczy.
Otóż Rosja może się odwdzięczać bardzo długo i powoli albo tylko udawać, że się odwdzięcza. Może dostarczać Amerykanom wartościowych informacji wywiadowczych na temat Iranu, a jednocześnie podpisywać z ajatollahami lukratywne kontrakty zbrojeniowe. Dmitrij Miedwiediew może w poniedziałek przejść z Barackiem na ty, a we wtorek wysłać czołgi na Tbilisi.
Czy zatem gambit Obamy przyniesie oczekiwany skutek? Rosjanie znakomicie grają w szachy, a jedyny Amerykanin, który próbował się z nimi mierzyć – Bobby Fischer – po latach postradał zmysły. Ile ruchów do przodu zaplanował prezydent USA?