Oto partia żywiąca się sztuczkami public relations jak lis polarny lemingami, dmuchająca balon propagandy do rozmiaru XXL, sama stała się ofiarą public relations. 8 kwietnia, na zaproszenie PO, zleciały się do Warszawy orły i sokoły światowego PR, by uczyć platformersów nowych sztuczek.
Największą gwiazdą był wśród nich niejaki Ravi Singh
, prawdziwy mistrzunio w swoim fachu, doradca medialny – jak mówiono wtedy – samego Baracka Obamy. Już słyszę ten szmer zadowolenia, gdy tuzy partii rządzącej dowiadują się, że teraz priorytety polskiej polityki wymyśli za nich geniusz z Ameryki.
W platformerskich komentarzach po spotkaniu z Singhem dało się wprawdzie wyczuć lekkie rozczarowanie, że przekaz znowu ma brzmieć "Wszystkiemu, co złe, winna jest opozycja", ale co tam. Jak mus, to mus. Skoro nic lepszego na postkomunistyczne kraje nie wymyślono, trzeba się zastosować do rad słynnych gości. I tu, w doskonale obmyślonej strategii, której celem jest – jak zawsze – by żyło się lepiej platformersom i cukrzącym im mediom, pojawia się rysa wielkości Rysów. Okazuje się, że Singh jest naprawdę dobry. Politycy PO ślepo uwierzyli, że był jednym z doradców Obamy, chociaż, jak się właśnie dowiadujemy, jego jedyne osiągnięcie stanowiło wtedy... otwarcie strony internetowej w stanie Nowy Meksyk, którą szybko uznano za drętwą i zamknięto.
Singh twierdzi, że nigdy nie wspominał o swojej pracy w sztabie Obamy, ale anonimowi (a jakże) działacze partii rządzącej upierają się, że... można było odnieść takie wrażenie. Bo przecież "tak płynnie" przeszedł do opowieści o przedwyborczych sztuczkach demokratów. Owo spotkanie z amerykańskimi gośćmi opisała wtedy "Rzeczpospolita": "Po pierwsze, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jacy są wasi wyborcy? – dociekali eksperci. – Rozczarowani i wściekli – miał odpowiedzieć jeden z polityków PO".