Jak to dobrze, że nie musiał się dręczyć kształtem naszych granic ani ośrodkami szkoleniowymi terrorystów gdzieś w Bieszczadach. Że nie musiał wygłaszać żadnego przełomowego przemówienia do "dumnego polskiego narodu". Że nie zaprzątają go religijne i etniczne waśnie nad Wisłą. Ani losy więźniów politycznych w kazamatach na Rakowieckiej. I że Barack Obama nie musi tłumaczyć Michelle, iż ciągle boli go głowa, bo nie może przestać myśleć o "nabrzmiałej sytuacji w Polsce". Jakie to szczęście.

Obok rozlicznych wspaniałych cech oraz setek wad Polacy mają jedną nieznośną przypadłość: nie potrafią cieszyć się drobnymi sukcesami. Albo, jak mawiała moja babcia, jeść małymi łyżeczkami. Chcielibyśmy mieć już od jutra amerykańskie F-16, herculesy, patrioty, pluton, a najlepiej całą dywizję US Army oraz gaz z łupków, który koncerny zza oceanu powinny nam łaskawie wydobyć, a potem oddać z pocałowaniem ręki. Chcielibyśmy, żeby Obama odwołał reset z Rosją oraz powiedział, że Polska jest dla niego ważniejsza niż Wielka Brytania i Francja razem wzięte. W końcu zaś, żeby założył czapkę z pawim piórem i zatańczył krakowiaka pod kolumną Zygmunta. O, tego byśmy chcieli.

Podziękujmy raczej Opatrzności, że prezydent Stanów Zjednoczonych przyjeżdża do Warszawy w ramach "podróży po Europie", a nie w ramach podróży po "krajach bloku sowieckiego". Marzymy o pozycji strategicznego sojusznika USA, mimo że jeszcze ćwierć wieku temu Amerykanie byli gotowi zrzucić nam na głowy parę atomówek. Dziś jesteśmy w oczach decydentów z Białego Domu krajem europejskim, bez żadnych dodatkowych przymiotników. Choćby to powinno być powodem do satysfakcji.

Są oczywiście państwa, które cieszą się ogromną atencją ze strony waszyngtońskiej administracji. Weźmy taki Pakistan. Albo Jemen. Albo Meksyk wyniszczany od środka przez kartele narkotykowe. A może jednak lepiej być drugą Szwajcarią, która Amerykanów ani ziębi, ani grzeje. Ale o to, by zostać Szwajcarią, musimy zadbać sami, a nie oczekiwać manny z Air Force One.