No i mam szefa, a nie szefową. Czy wolałabym nie być rodzynkiem w tym męskim gronie? Nie, a już na pewno nie dlatego, że taki wymóg narzuca państwo.
Komisja Europejska zapytała niedawno kraje UE o to, czy i w jaki sposób uregulować udział kobiet we władzach spółek giełdowych. Prowadzi bowiem konsultacje w sprawie wprowadzenia 40-proc. parytetu, który obowiązywałby w całej Unii.
To absurdalny pomysł, niezmiennie wprawiający w zachwyt środowiska feministyczne. Niezmiernie bawi mnie, że argumentem przemawiającym za takim parytetem miałaby być tzw. dywidenda patriarchalna. Okazuje się, że mężczyźni wyłącznie z uwagi na swoją płeć otrzymywali przez lata specjalne przywileje – to właśnie owa "dywidenda", którą teraz powinni kobietom spłacić. Na przykład w formie zagwarantowanych ustawowo miejsc w zarządach i radach nadzorczych.
Szkoda, że w publicznym dyskursie na temat udziału kobiet we władzach spółek jakoś słabiej przebijają się argumenty gospodarcze i prawne. Wprowadzenie ustawowych parytetów to przecież nic innego jak podeptanie prawa własności i ograniczanie wolności gospodarczej. Państwo próbuje bowiem ingerować w decyzje biznesowe firmy, a taką właśnie decyzją jest dobór ludzi, od których zależy kondycja spółki i zyski. Państwo, które nie ponosi żadnego ekonomicznego ryzyka działania spółki, chce narzucać jej właścicielom zasady działania. Zmusić do obsadzenia kluczowych stanowisk nie tylko według klucza kompetencji, ale dodatkowo – płci.
Większość podległych mi kolegów sama przyjęłam do pracy. Fakt, że to sami mężczyźni, nie wynika z tego, że nie chcę pracować z kobietami. Po prostu okazali się lepsi. Szlag by mnie trafił, gdybym z powodu ustawowych wymogów musiała szukać na te stanowiska kobiet, choć żadnej właściwej nie spotkałam!